Osiedle Inflancka

Miejsce o ponurej historii, dzisiaj znane głównie ze szpitala położniczego, kompleksu basenów, wieżowca Intraco, a ostatnio także z Gdański Business Centre. Oprócz tego jest tu też tytułowe osiedle mieszkaniowe, parę szkół zawodowych, skwer i ogródki działkowe. Sporo, jak na tak niewielki skrawek terenu.

Osiedle niespecjalnie ciekawe, ale ma swoje interesujące momenty, jak ta klatka schodowa.
Krzyż przydrożny w samym środku osiedla.
Business Center.
Intraco – jeden z najstarszych warszawskich „szklanych wieżowców”.

Góruje nad Muranowem niczym monolit z „Odysei kosmicznej”.

Pomnik Umschlagplatz w miejscu rampy kolejowej, z której wywożono Żydów do obozu zagłady w Treblince.

Ludzie ludziom zgotowali ten los. – Zofia Nałkowska, „Medaliony”.

Jak podaje redakcja OKO.press, niezastąpiony i niezawodny IPN poprawił niedawno pisarkę, doprecyzowując, że chodziło jej o Niemców: Ludzie (Niemcy) ludziom zgotowali ten los.

Nie, nie chodziło jej o Niemców. Ani o Ukraińców, Łotyszy czy samych Żydów z Żydowskiej Służby Porządkowej. Chodziło jej o LUDZI.

IPN do znanego, omawianego w szkołach na lekcjach języka polskiego cytatu – motta z „Medalionów” Zofii Nałkowskiej, dodał swoje uzupełnienie. Na czerwono, jakby poprawiał pisarkę. Albo jakby chciał wprowadzić widza w błąd – osoba, która cytatu nie zna, może go odczytać w całości jako oryginalny i uznać, że tak właśnie napisała Nałkowska w 1946 roku.

„Poprawka” IPN nie tylko wprowadza w błąd, ale także wypacza sens zdania, z którego autorka „Medalionów” uczyniła motto do książki opisującej nazistowskie zbrodnie.

„Tak zamyślona i zrealizowana impreza była dziełem ludzi. Oni byli jej wykonawcami i jej przedmiotem. Ludzie ludziom zgotowali ten los”. („Medaliony”)

Autorka wyraźnie podkreśla to, co najbardziej szokuje i przeraża: że opisywane przez nią zbrodnie wymyślił i przeprowadził człowiek. I zrobił to drugiemu człowiekowi. To ostrzeżenie skierowane do wszystkich ludzi, niezależnie od narodowości. Tak interpretuje się motto „Medalionów” na lekcjach języka polskiego w szkołach.

Źródło: https://oko.press/ipn-poprawia-na-czerwono-nalkowska-ludzie-niemcy-ludziom-zgotowali-ten-los-to-naruszenie-praw-autorskich/

Żeby jednak zakończyć spacer akcentem bardziej optymistycznym:

Pomnik litery „a” na terenie Technikum Poligraficznego.
Krój pisma a la megalit.

Zdjęcie zza płota, bo był wieczór i szkołę już zamykano.

Stary Wawrzyszew

Każda okazja jest dobra, żeby poznać kawałek bliższej lub dalszej okolicy. Dzisiaj były to zakupy w bielańskim Leclercu. Zanim do niego dotarłam, pospacerowałam sobie po Starym Wawrzyszewie (który wbrew nazwie leży w granicach Chomiczówki, nie Wawrzyszewa). Historia osady zaczyna się w mrokach średniowiecza, w XIV wieku, ale do dzisiaj zachowało się bardzo niewiele pozostałości z dawnych czasów. Ich miejsce zajęły blokowiska z lat 70-tych. Coś tam się jednak znalazło.

Potok Bielański.

Przede wszystkim zachował się tutejszy potok, który – podobnie jak Rudawka – jest rzeczką pojawiającą się i znikającą. Płynie przez sam środek osiedla, sam środek Parku Chomicza i sam środek Leclerca (w podziemnym tunelu).

Zachowały się też kapliczki.

Kiepskie zdjęcie, ale druga kapliczka stoi w takim miejscu, że bardzo trudno ją dobrze sfotografować. Musiałabym stanąć na środku ruchliwej ulicy lub na mocno uczęszczanych torach tramwajowych. W tle francuski hipermarket. Ave Leclerc!

Jeden z nielicznych zachowanych starych domów.

Tak do lat 70-tych wyglądał cały Stary Wawrzyszew. Dominowała zabudowa wiejska.

Dzisiaj dominują wielkie i brzydkie bloki, ale mieszkańcy mają do dyspozycji ogródki i niektórzy pielęgnują je bardzo pieczołowicie i z fantazją.

Jesienią, po burzy

A właściwie między jedną burzą a drugą. Pierwszą przesiedzieliśmy przed Sherlockiem Holmes’em, druga złapała nas na wiejskim przystanku autobusowym. Rozkład jazdy ze strony Urzędu Gminy nijak się miał do rozkładu na przystankowej tablicy, autobus nie przyjeżdżał, więc gdy burza się roszalała, postanowiliśmy ewakuować się do domu. W strugach deszczu, z wodą chlupoczącą w trampkach, wśród walących dokoła piorunów. Dawno się tak nie bałam. Przemokłam do suchej nitki, a że nie uśmiechał mi się powrót do Warszawy w przemoczonym ubraniu i butach, zostałam na wsi na noc. Najbardziej żal mi było jednak zagubionego pieska, yorka, którego zrozpaczoną właścicielkę spotkaliśmy na spacerze. Jeśli go nie znalazła, psina spędziła burzową noc gdzieś w mazowieckim lesie. Serce się kraje na myśl o przerażonym, małym, skomlącym stworzeniu wśród rozszalałego żywiołu.

Opędziłam ostatnio jesień kasztanami, ale czuję, że to za mało. Oto więc jesień – w wersji mrocznej, niczym Sherlocki z Jeremy’m Brettem.

Mapa satelitarna.
Grzybki…
Zamiast ptaków – samolot odlatujący na południe.

Wietrzny spacer po Piechotkowie

Kolejny krótki spacer, po „bliskiej zagranicy”, czyli bielańskim Słodowcu. Nogi mnie trochę bolą, ale mam zalecenie wychodzenia z domu, więc wychodzę.

Ostatni fragment Słodowca, zaprojektowany również przez małżeństwo Piechotków, co widać po budynkach, bo wszystkie mają podobną, charakterystyczną stylistykę. Atrakcji tu niewiele. Po słodowniach ani śladu. Skwer Jarnuszkiewicza zamknięty z powodu przebudowy, podobnie jak Park Herberta. Można jednak powiedzieć, że jest to centrum Bielan, bo mieści się tutaj Urząd Dzielnicy. Mnie bardziej zainteresowała cukiernia Lukullus, ale srodze się zawiodłam, bo lady świeciły raczej pustkami, a miałam ochotę na strudla wiedeńskiego. Strudla jednak nie było, kupiłam więc tylko tartoletkę Limoncello. Kwaśna (ale taka ma być).

Flagi przed Urzędem Dzielnicy.

Pogoda była raczej wietrzna, ale był to ciepły wiatr, więc mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, nawet mi się podobało, bo było to dzięki temu prawdziwe „uitwaaien”, przewietrzenie głowy.

Jeszcze jedna flaga, na „Piechotku”.

Zaskakująco dużo jest tych tęczowych flag na budynkach.

I kolejny „Piechotek”…
…i kolejny, w jesiennej scenerii.

Właśnie, jesień. Przez moje ostatnie zakrzywienie czasoprzestrzeni przeoczyłam jej nadejście. Przeoczyłam równonoc jesienną. Oto zatem zaległe jesienne gadżety, uzbierane pod domem.

Twarzami do dołu, bo nie są już pierwszej świeżości.

Działają na mnie jak grzyby – gdy je zobaczę, odzywa się we mnie instynkt zbieracza.

I jeszcze fragment jesiennego nieba.

Odrzuty z eksportu

Odrzuty tegomiesięczne bardzo odrzutowe, ale nie bardzo było z czego wybierać.

Po tygodniu spędzonym u mamy powróciłam na żoliborskie łono. Home, sweet home. Jaka tu błoga cisza, jaki błogi nieporządek… No i na szczęście nie idę na kwarantannę, bo mama nie ma koronawirusa. Ale nadal nie do końca wiadomo, co jej jest. Grunt, że ma się w miarę dobrze (na ile można mieć się dobrze z obłożonymi płucami) i jest pod opieką. Szkoda tylko, że nie można jej odwiedzać. Trzymaj się, matulu…

Płocka

Czyli krótki spacerek po Młynowie na Woli, związany z odwiedzinami w Instytucie Gruźlicy i Chorób Płuc, a właściwie w namiocie pod tym szpitalem, bo do środka nas (mnie i brata) oczywiście nie wpuścili. Wpuścili mamę, przebadali na wszystkie strony i umieścili w izolatce. Jutro się okaże, co dalej. Trochę to wszystko trwało, więc spędziłam parę godzin z Big Brotherem a to siedząc w samochodzie, a to w pizzerri, a to w sklepie; zwiedziłam też niedawno otwartą stację metra Płocka.

Nie chcę się zbytnio rozwodzić nad działalnością służby zdrowia, też pracuję w budżetówce, więc trochę się orientuję, jak wygląda organizacja pracy na tzw. państwowym, rozumiem też, że jest to dla nich bardzo trudny czas, że braki kadrowe, „trudni klienci”, niskie pensje itd., ale generalne spostrzeżenie mam takie, że lekarze i większość pielęgniarek jest OK, natomiast tzw. personel pomocniczy, czyli „panie z rejestracji” jest wszędzie taki sam. A odwiedziłam z mamą już wiele warszawskich szpitali różnej specjalności. Wszędzie (może z wyjątkiem Centrum Onkologii, gdzie tenże personel jest raczej empatyczny, choć też walą do nich tłumy ludzi) najgorsze wspomnienia mamy z tzw. wejścia. Jakby specjalnie selekcjonowali do tej pracy najgorsze zołzy. Widać to zwłaszcza w zestawieniu z rejestratorkami w przychodniach prywatnych, które też odwiedzamy często (dzisiaj również, na Ursynowie). Grzecznie, spokojnie, bez pokrzykiwań. Proszę usiąść, wypełnić druczek, spokojnie, proszę się nie spieszyć, dziękujemy bardzo. Gabinet 9, po schodkach w dół, zapraszamy. Płaci Pani 190 zł.

***

Wejście na stację metra Płocka.

Metrem jeżdżę często, ale na ostatnio otwartych wolskich stacjach jeszcze nie byłam. Stacja Płocka robi wrażenie. Zwłaszcza neony. Generalnie oświetlenie. I kolorystyka. Wow.

Jeśli chodzi o neony, to – pałaszując na spółkę pikantną pizzę XXL – powspominaliśmy sobie z Big Brotherem dawne warszawskie neony, które pamiętamy z dzieciństwa – gdzie były, jak się ruszały. Dzisiaj świecą w Muzeum Neonów na Pradze, a ich miejsce na budynkach zajęły reklamy wielkich korporacji. Najbardziej bolesne było dla mnie zniknięcie pięknego neonu kina „Atlantic”, który pamiętam chyba najlepiej, bo swego czasu mieszkałam kilkadziesiąt metrów od tego kina. Ale podobno ma wrócić!

Mapa Włoch w pizzerii.

Pojechałoby się tam raz jeszcze, na południe…

Mural poświęcony pamięci ludności cywilnej podczas Powstania Warszawskiego na przedwojennej kamienicy przy ul. Płockiej 41.

I takie murale powstańcze to ja rozumiem. Brawo dla autora – Damiana Kwiatkowskiego.

Wrzesień

No nie mogę, nie mogę powiedzieć, że to był dobry miesiąc. Trudno mi uwierzyć, patrząc na te zdjęcia, że zrobiłam je tak niedawno. Wydają się być obrazkami z innego wymiaru czasoprzestrzeni. Obecny wymiar to „epizod depresyjny” i „bakteryjne zapalenie płuc”. I konfrontacja z rzeczywistością publicznej służby zdrowia. I strach przed dzwonkiem telefonu. Spacery? Do pracy lub do lekarza. No nic, może październik będzie lepszy… Na razie wchodzę w tryb hipopotama…

Cypel Czerniakowski

W zeszłym tygodniu odwiedziłam część solecką, dzisiaj – ujazdowską. Znów rozbolała mnie łydka, więc trochę kuśtykałam, ale – odpoczywając tu i ówdzie – udało mi się to i owo zobaczyć. Zbliżam się w swojej wędrówce w górę Wisły do moich starych śmieci, czyli Czerniakowa (Cypel – wbrew swej nazwie – mieści się na Ujazdowie), więc okolice niby znane, ale dawno tu nie byłam i trochę się pozmieniało.

Przystań w Porcie Czerniakowskim.
Ups…

Przede wszystkim niedawno pojawiło się to:

Biofiltr – ekologiczna oczysczalnia ścieków.

Nie jestem inżynierem środowiska, ale – o ile dobrze rozumiem – woda z Kanału Piaseczyńskiego i Łuku Siekierkowskiego wpływa tędy…

…meandruje…

…meandruje…

…meandruje…

…i wypływa tędy, już czysta.

Ale ten piękny system pękniętej rury w „Czajce” raczej nie zastąpi.

Miejsce bardzo sympatyczne i nie czuć tu żadnych „zapachów”.

Czyżby ktoś sobie tu pomieszkiwał?
„Gruba Kaśka” trochę bardziej z bliska. W oddali Most Siekierkowski.
Ósemka ze sternikiem.
Plaża na Saskiej Kępie.

Przeprawiłam się na praską stronę trzecim z miejskich promów – „Słonką”. Niedługo kończą sezon, więc trzeba było wykorzystać ostatnie darmowe kursy.

W oddali widać Pałac Kultury, ale to nie tam jest centrum Warszawy. Geodezyjny środek miasta jest gdzieś tu w tym miejscu (tak przynajmniej mówi mapa Google). Tabliczki nie ma – nie znalazłam jej albo zmyła ją fala, bo „środek” jest raz na lądzie, raz pod wodą.

Siedząc w samym centrum stolicy i podziwiając widoki.

Żeby się tu dostać z miejsca cumowania promu, trzeba się przedostać przez sterty kamieni i chaszcze.

Zmęczył mnie ten dzisiejszy spacer, ale to dobrze, może uda mi się przespać całą noc (albo chociaż pół).

Chaszcze, lasy i ogrody

W powietrzu czuć jesień, ale grzybów nima – za sucho i za zimno. Nie przeszkadza to jednak komarom, które atakują jak wściekłe, zwłaszcza jak się na chwilę przystanie (na przykład żeby zrobić zdjęcie). Niespełna godzinny spacer upłynął nam więc głównie na wymachiwaniu rękami i wyrażaniu się. A pod wieczór zrobiło się naprawdę chłodno i wilgotno – mgły zasnuły mazowieckie łąki. Wróciłam do domu w męskim swetrze.

Nastroje też jesienne, newsy nie za wesołe. „Smuutek, melanchoolia…” – jak mówiła moja pani od polskiego w liceum (o epoce Młodej Polski). Dobrze przynajmniej, że jest go z kim dzielić.

W chaszczach.
Jelonek?
W lesie.
Sosna w kokornaku.
Mazowiecka dżungla.
Osika.
W ogrodzie.
W tym ogrodzie winogrona obrodziły.

Park Zbigniewa Herberta

Park Zbigniewa Herberta na Słodowcu, będący w pewnym sensie przedłużeniem Parku Olszyna, okazał się… zamknięty (albowiem jest to park ogrodzony). Przebudowa. Nie było więc mi dane przejść się dzisiaj po łonie przyrody (a po ostatnich dniach w robocie bardzo by się przydało). Wyrobiłam więc dzisiejsze kilometry na uliczkach osiedli Bielany II i Bielany III, w tym m.in. na ulicy innego Zbigniewa, Romaszewskiego – który, poza tym, że był tzw. demokratycznym opozycjonistą, był też kolegą z klasy mojej mamy (nie wspomina go dobrze). Mama w ogóle nie miała szczęścia do Zbigniewów, ale to inna historia…

Wspomniane osiedla wybudowane zostały w latach 60-tych i wpisane na SARP-owską listę DKW (dóbr kultury współczesnej) – podobnie jak żoliborskie Sady i wiele innych warszawskich powojennych osiedli i budynków. Znajdują się na niej budowle powstałe w czasach „komunizmu”, „o nowatorskich rozwiązaniach architektonicznych, przestrzennych i technicznych, szanujące kontekst w otoczeniu i tradycję miejsca, nagradzane i wyróżniane, o wysokich walorach artystycznych i unikatowych cechach” (tako rzecze Wikipedia). Architektami było małżeństwo Marii i Kazimierza Piechotków, uczestników Powstania Warszawskiego z pokolenia Kolumbów (rocznik 1920 i 1919).

Jeden z ciekawszych bloków. Byłby jeszcze ładniejszy, gdyby nie ten paskudny plastikowy daszek pod bardzo ładnymi oknami klatki schodowej.

Współcześni architekci stawiają raczej na chaos niż harmonię, ale też z całkiem przyjemnym dla oka efektem.

I to tyle na dzisiaj. Może w weekend uda mi się połazić po jakichś chaszczach. Bardzo potrzebuję wytchnienia.