Kolonia Profesorska

Pora wrócić na spacerowe szlaki. Tej zimy mocno się zasiedziałam, głównie z powodu chorób, ale prawda jest też taka, że siedzenie w domu łatwo wchodzi w nawyk. Teraz już na szczęście wszyscy zdrowi, czas wrócić do starego nałogu wałęsania się po mieście. Pierwszy dzień wiosny, prawdziwie wiosenny, był do tego dobrą okazją. Przywdziałam zatem nowy płaszczyk, wiosenne buty, wyrzuciłam precz czapkę i rękawiczki i pomaszerowałam. Na Solec.

Ul. Myśliwiecka.

Ul. Profesorska, na którą wchodzi się przez furtkę.

Ul. Profesorska składa się niemal w całości ze schodów, a urodą swą przebija chyba nawet staromiejskie Kamienne Schodki. Powstała na osiedlu Kolonia Profesorska z lat 20. XX w., zabudowanym willami profesorów Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej.

Alegoria malarstwa na willi prof. Zygmunta Kamińskiego.
II Liceum Ogólnokształcące im. S. Batorego.

Absolwentami byli m.in. Marian Eile, Witold Lutosławski, Krzysztof Kamil Baczyński, Andrzej Łapicki, Krystyna Siesicka, Daniel Olbrychski, Agnieszka Holland, Ewa Bem, Grażyna Torbicka, Anja Orthodox, Katarzyna Kasia oraz moja bratowa.

Wiosna, ach to Ty!

Obczajam nowy program do obróbki zdjęć w nowym laptopie, dlatego zdjęcia są trochę nie ten.

Haga – część III

Jako że trzeciego dnia pogoda była, jak to określił Kolega, „muzealna”, udałyśmy się do najważniejszego haskiego muzeum.

Pogoda „muzealna” z okna muzeum Mauritshuis.

Obejrzeć tu można dzieła m.in. Rembrandta, Vermeera, Rubensa, Memlinga, Holbeina czy van Dycka, czyli „the best of” XVII-wiecznych malarzy flamandzkich. Same perełki. Oprócz tej jednej, najważniejszej…

„Cebula z perłą”.

Niestety, Dziewczyna pojechała do Amsterdamu (wróci do Hagi 1 kwietnia).

Muzeum, żeby wynagrodzić pechowym gościom, takim jak my, brak najsłynniejszego tutejszego dzieła, prezentuje w jego miejscu dziesiątki „wariacji na temat”, niektóre bardzo pomysłowe.

XVII-wieczne selfie. Tego pana chyba nie muszę przedstawiać.

Oprócz wielu słynnych, wielkoformatowych dzieł (np. „Lekcji anatomii doktora Tulpa” Rembrandta) znajduje się tu mnóstwo mniej znanych obrazów artystów mniejszej rangi. I właśnie te małe cacuszka najbardziej mi się spodobały. Czyż nie miło byłoby powiesić sobie na ścianie taki widoczek?

Albo taki? Hendrick Avercamp, „Pejzaż zimowy z łyżwiarzami”.
Pieter Claesz, „Vanitas”.
Fragment obrazu Jana Brueghela i Rubensa „Raj i grzech pierworodny”.
Albert Eckhout, „Dwa żółwie brazylijskie”.

Artysta bardzo się starał, ale przedobrzył – żółwie NIE MAJĄ ZĘBÓW, tylko DZIOBY. (Na zdjęciu nie widać, ale malarz trochę gadziny podrasował, żeby wyglądały atrakcyjniej).

„Obraz” przy wejściu do muzeum.
Mimo zimowej aury – przed muzeum czuć wiosnę.
Kilkadziesiąt minut później – wreszcie niebieskie niebo.
Jak by kto pytał – w Hadze też są kanały.
Nadmorskie wille też.

A to tak zwany „śledź po holendersku” – matiasy w czystej formie, które Holendrzy łykają jak pelikany i zapijają ginem. (Nie próbowałam).

Wystawa plenerowa amerykańskiego rzeźbiarza Toma Otternessa przed muzeum sztuki współczesnej Beelden aan Zee. Inspirowane bajkami i legendami związanymi z morzem dzieła są trochę niepokojące.

Morze Północne.

Nie dziwne, że malarze holenderscy tak chętnie je malowali. O tej porze roku wygląda inaczej co kilka minut.

Latem jest tu pewnie bardzo przyjemnie.
…jednak w marcu…
…troszkę wieje.
…więc trzeba się rozgrzać, np. tagliatelle z łososiem.
Grand Hotel Kurhaus.

Ostatnie wieczorne chwile w Hadze.

Niestety z powodu koszmarnej pogody i krótkich godzin zwiedzania nie udało nam się zobaczyć „małej Holandii”, czyli parku miniatur Madurodam, gdzie można obejrzeć najważniejsze atrakcje Niderlandów w skali mikro, ale i tak pierwszy zagraniczny wyjazd służbowy uważam za bardzo udany.

…i żegnaj, Hollandio!

I taka praca to ja rozumiem :-).

Haga – część II

Niestety muzea w Hadze otwarte są tylko do 17-ej, a pojechałam tam do pracy, nie na wycieczkę, więc drugiego dnia miałyśmy z koleżanką czas na zwiedzanie dopiero późnym popołudniem – skończyło się na szwendaniu po starym mieście. Na dodatek lało, ale to nas rzecz jasna nie zraziło.

W pracy.
Kościoły w Holandii świecą raczej pustkami.
Wiosna za to już w pełni.
…i nawet koty jeżdżą tu na rowerach.
Opcja dla tych, co jednak nie lubią moknąć.
Jedno z nielicznych miejsc, gdzie rowerem wjechać nie można…
…za wąsko.
Za to tramwaje wszędzie wjadą – nawet przez budynki, że tak powiem – „przełajem”.
..lub pod nimi.

Wszędzie jeżdżą, skubane – nawet pod ziemią, niczym metro.

Na zakupach.

Żartuję – za drogo dla nas, prostych urzędników z urzędniczą dietą wyjazdową. Ale popatrzeć można :-).

Albo tak po prostu powłóczyć się po mieście (we wszystkich rodzajach deszczu – od mżawki po ulewę)…

Haska secesja.

Wieczorem Haga żyje, nawet podczas deszczu (do którego zresztą Holendrzy są zdaje się przyzwyczajeni, podobnie jak do porywistych wiatrów). Po ulicach gdzieniegdzie snuje się dyskretny zapach marihuany…

„Obserwator”.

Napisałam, że Haga żyje, a na zdjęciach pustki :-). Proszę, oto dowód, że żyje:

Niegrzeczni, niegrzeczni Holendrzy…

W następnym odcinku – kolejne muzeum (skończyliśmy pracę wcześniej) i jeszcze raz plaża, i to chwilami nawet w słońcu.

Haga – część I

Stolica administracyjna Holandii – to tutaj mieści się większość niderlandzkich ministerstw i zagranicznych ambasad, a także wiele urzędów, w tym międzynarodowych. Założona w XIV wieku, w 1806 r. nadano jej prawa miejskie. Nie tak popularna jak pobliski Amsterdam, ale wcale nie mniej atrakcyjna.

Wiatraki, kanały… – tak, to tutaj.

Z przykrością muszę odnotować, że była to jedna z najgorszych moich podróży samolotem, a przyczyną tego nie była zła pogoda, turbulencje ani nawet fatalne samolotowe żarcie, tylko grupka naszych rodaków, z których jeden był tak pijany, że stewardessa w pewnym momencie musiała zagrozić panom międzylądowaniem z przymusową wysiadką, jeśli nie uspokoją kolegi. Niestety siedzieli tuż za nami, więc całą drogę musiałyśmy znosić jego pijackie wrzaski. No cóż… na szczęście reszta wyjazdu była bardzo udana (pomijając pogodę).

Na początek trochę escherowskiej iluzji…

Maurits Cornelis Escher (1898 – 1972) – holenderski malarz i grafik, który w swojej twórczości połączył matematykę ze sztuką. Jego rysunki potrafią zahipnotyzować (a także przyprawić architektów o ból głowy). W haskim muzeum można obejrzeć wszystkie jego najbardziej znane prace, a także samemu trochę się pobawić perspektywą, np. zrobić sobie z koleżanką/kolegą z pracy zdjęcie, na którym kolega/koleżanka wygląda przy nas jak liliput (lub jak Guliwer). Oczywiście skorzystałyśmy z koleżanką z tej okazji, ale ponieważ na zdjęciu widnieją nasze oblicza, to nie publikuję.

W tej sali można zasiąść i po paru minutach wpatrywania się w zmieniające się wzory – odlecieć (jesteśmy wszak w Holandii…).
To już nie Escher, ale dzieło artysty zainspirowanego jego twórczością.

Dodatkową atrakcją muzeum są kryształowe żyrandole holenderskiego rzeźbiarza Hansa van Bentema – w kształcie parasola, trupiej czaszki, konika morskiego, a nawet bomby lotniczej. Albo takim:

…lub takim.

W XVIII-wiecznym pałacu, w którym mieści się muzeum, architekt też zabawił się iluzją – z poziomu parteru wydaje się, że schody na klatce schodowej prowadzą na drugie piętro, jednak gdy dochodzi się na pierwsze, nagle okazuje się, że wejścia na górę nie ma (tzn. jest, ale nie głównymi schodami, tylko bocznymi, ukrytymi w drugiej, mniejszej klatce schodowej). Goście odwiedzający muzeum popadają w lekką konfuzję… Nie da się tego niestety uchwycić na zdjęciu (wszak to iluzja… :-)).

Haga leży nad morzem, zatem idziemy oczywiście na plażę.

…chociaż pogoda może niezbyt plażowa.

Na zdjęciu haskie molo De Pier w dzielnicy Scheveningen. Czego tu nie ma… Sklepy, knajpy, wieża widokowa do skoków na bungee, hotel, no i oczywiście diabelski młyn. Jeszcze niedawno popadało w ruinę i miano je rozebrać, jednak znalazł się ktoś przytomny, kto zobaczył potencjał tego miejsca. Dzisiaj jest to jedna z największych atrakcji nie tylko w Hadze, ale i w całej Holandii.

Jak widać pogoda nie wszystkim przeszkadza w dobrej zabawie.
Nie, nie wsiadłyśmy.
Nie odmówiłyśmy sobie jednak ryby z frytkami w Kibbelkingu :-).

Starczy atrakcji jak na jeden dzień. Jutro dzień drugi, nie mniej ciekawy.

Luty

Nędza, nędza spacerowa w lutym – choróbska, niepogody, dentystki-sadystki… Ale idzie wiosna, dnie coraz dłuższe, jak kończę pracę, przez coraz dłuższą chwilę jest jeszcze widno, marzec powinien być lepszy. A w przyszłym tygodniu będzie wydanie specjalne :-).

Szaman

Mandaryn wzdycha. – Wiesz, co ci powiem? Jak dziesięć lat temu odszedłem od was, to myślałem sobie, że z hipisowskich sloganów wyrosłem. Czas skończyć z nierealnymi mrzonkami i bezsensowną włóczęgą – powiedziałem sobie. Wezmę się poważnie za życie. No i wziąłem się jak widzisz. Skończyłem studia, mam stanowisko… Czego to ja jeszcze nie mam?… No i wiesz co, że to wszystko gówno. Wtedy wśród was żyłem naprawdę. A teraz? Kłamię. Sam przed sobą kłamałem całą kupę lat, że dojrzałem, myślę po skwerowsku i jest mi z tym dobrze. Teraz przynajmniej siebie nie okłamuję. Kłamię żonie, dzieciom, kolegom z pracy. Że jestem już taki jak oni i że jest mi w ich świecie dobrze. A ja dalej jestem długowłosy, choć się ostrzygłem. Wiesz co. Czasem mam ochotę rzucić wszystko i wrócić do was. Jesteście bandą zwariowanych gówniarzy, mimo że niektórzy z was mają już ponad czterdziestkę. Ale przynajmniej tak jak ja nie udajecie dorosłego. Tak Szaman. Nie cywilizuj się przypadkiem. To sensu nie ma. Ale ty i ci z was, co jeszcze zostali, pilnujcie waszej wolności. Jest może gorzka ale, nie ma nic droższego niż ona.

Wojciech (Tarzan) – Michalewski, „Mistycy i narkomani”, Wydawnictwo ETHOS, 1992

(U)jazdów

Czyli Bullerbyn w Warszawie, na Ujazdowie. Osiedle domków fińskich, sprowadzonych z Finlandii w 1945 r. i przeznaczonych dla pracowników Biura Odbudowy Stolicy. Miało być tymczasowe, przetrwało do dzisiaj (choć wiele domków rozebrano, obecnie jest ich 27), a układ urbanistyczny osiedla wpisany został do rejestru zabytków. Działa tam prężna społeczność lokalna pod nazwą Otwarty Jazdów, prowadząca ogólnodostępne działania społeczne, kulturalne, edukacyjne i artystyczne (głównie latem). Położone w centrum Warszawy, w pięknym otoczeniu – na skraju skarpy, w okolicy kilku parków, w tym dwóch zabytkowych – Ujazdowskiego i Łazienkowskiego. Wygląda równie ładnie latem i zimą.

Między żywopłotami fruwało mnóstwo sikorek, ale żadnej nie udało mi się złapać na zdjęciu.
Zabudowania dawnego Szpitala Ujazdowskiego.
Dom Aukcyjny Desa Unicum.
Ambasada Francji.
Dom Oficerski Funduszu Kwaterunku Wojskowego z lat 20., przy ul. Myśliwieckiej.

Park Tadeusza Mazowieckiego.

Jednej z alejek parku nadano imię Pawła Adamowicza.

Dużo tu ciekawych nazw uliczek – Marzycieli, Sąsiadek, Odkrywczyń i Ideowczyń (nie znoszę tego rodzaju feminatywów), ale najbardziej podoba mi się nazwa ulicy powyżej (niedaleko swoją aleję ma George Harrison).

Styczeń

Really look at a rainbow. Can you see all seven colours? Where does it begin and end? Remember: „no rain, no rainbows”!

Spacerów miastoznawczych żadnych tym razem. Ale żeby nie było, że nic się w styczniu nie działo, to – oprócz zrealizowania kolejnej Nature Prescription (15 stycznia, godz. 7:42, Żoliborz) – dwa razy imprezowałam, dwa razy byłam na wsi (ale w brzydką pogodę), raz na koncercie, raz „służbowo” na gorącej czekoladzie (w Starbuksie :)), kilka razy w klinice rehabilitacyjnej oraz dostałam czołg (amerykańskiego Abramsa). No i był Powrót Mamy.

***

Według najnowszego raportu Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI) globalne wydatki na obronę przekroczyły po raz pierwszy w 2021 r. 2 biliony dolarów. Zdecydowanym liderem były Stany Zjednoczone. [za portalem Forsal.pl].