To był prawdziwy Blue Monday…



Poniedziałek, godz. 9:59. Poniedziałek, godz. 13:39
Spacery na razie muszę zawiesić na kołku, więc te parę zimowych impresji musi wystarczyć.
To był prawdziwy Blue Monday…



Poniedziałek, godz. 9:59. Poniedziałek, godz. 13:39
Spacery na razie muszę zawiesić na kołku, więc te parę zimowych impresji musi wystarczyć.

Różne są gniazda rodzinne – moje wygląda tak. Nie chodzi oczywiście o to na drzewie, ale o ten budynek za nim. Nie był to co prawda pierwszy mój adres w Warszawie, ale pierwszy, który dobrze pamiętam. Mieszkałam tam kilka lat u dziadków, bo mieszkanie w przedwojennej czynszowej kamienicy na Starej Pradze nie bardzo nadawało się do wychowywania małych dzieci, a na nowe mieszkanie w bloku rodzice ciągle jeszcze czekali. Tak więc wychowywałam się w samiuteńkim centrum stolicy i ten wpis będzie „wspominkowy” i sentymentalny bardziej niż inne.
Ściana Wschodnia to zespół architektoniczno-urbanistyczny po wschodniej stronie ul. Marszałkowskiej, wybudowany w latach sześćdziesiątych. Tworzą go trzy wieżowce, osiem niższych budynków i cztery domy towarowe. W 2003 r. został wpisany na listę dóbr kultury współczesnej jako jedno z najwybitniejszych osiągnięć modernizmu w Polsce. Tyle Wikipedia. Dla mnie są to po prostu miejsca z dziecięcych wspomnień, w których znam każdy budynek i zaułek. Dzisiaj bardzo się tu pozmieniało, ale wciąż czuję się tu „u siebie”.

W tym kinie czuję się bardzo „u siebie”, bo bywałam w nim nader często. Szpeci je obecnie brzydki (i rozpadający się) neon. Podobno ma wrócić na miejsce oryginalny, na razie można go sobie zwizualizować spoglądając na szyld Cafe Atlantic.



Chmielna na tym odcinku za „moich czasów” nosiła imię niejakiego Rutkowskiego. Historyczna nazwa powróciła w latach 90.

Czekając z mamą na autobus na przystanku przy ul. Zgoda lubiłam wymykać się do bramy tej kamienicy, by zajrzeć do klatki schodowej i popatrzeć na starą, klatkową windę, która była w niej zamontowana. Marzyłam, by się nią przejechać i nigdy mi się to nie udało. Dzisiaj dostępu do środka nie ma, i czy winda jeszcze istnieje w takiej postaci, w jakiej ją zapamiętałam, też nie wiem. W każdym razie należy ona do jednych z najbardziej fascynujących wspomnień mojego dzieciństwa.

Zbiega się tutaj pięć ulic: Chmielna, Zgoda, Szpitalna, Bracka i Krucza.

To nie mural, to zwykła reklama (do tego brzydka) na ścianie Domu Towarowego Jabłkowskich, ale ciekawie podpatrzeć, jak przebiega proces tworzenia takich malowideł




Pewnego lutowego dnia 1979 r., w czasie Zimy Stulecia, Rotunda eksplodowała. Nie było mnie przy tym, ale widok był podobno porażający. Wybuch gazu przeżył kolega z klasy mojego brata, który w chwili eksplozji korzystał z budki telefonicznej pod ścianą budynku. Nic mu się nie stało.

Balkon nowi lokatorzy sobie zabudowali, pewnie żeby powiększyć „powierzchnię mieszkalną”. Mieszkanie było malutkie, dwupokojowe, z malutką ciemną kuchnią i kuchenką elektryczną (w budynku nie ma gazu), oraz taką samą malutką łazienką. Ale była wanna, umywalka, toaleta, ciepła i zimna woda z kranu, kaloryfery. Na Pradze tego wszystkiego nie było. Z mniejszego pokoju można było wyjść przez okno na balkon i z balkonu przejść do dużego pokoju. Uwielbiałam tak przełazić. Na klatce schodowej były dwie nowoczesne windy z automatycznie zasuwanymi drzwiami, których się trochę bałam, bo gdy się zepsuły i zaczynały jeździć na 21. piętro i z powrotem, robiło się w nich nieprzyjemnie. Na parterze wyłożonym ciemnozielonymi płytkami była portiernia, w której urzędował portier, pan Michał (jeśli dobrze pamiętam), który znał wszystkich lokatorów (a trochę ich było). A mieszkał tam pełny przekrój społeczny – np. moi dziadkowie, urodzeni jeszcze przed pierwszą wojną chłopi z wielkopolskiej wsi, a piętro wyżej – śpiewaczka operowa, która często w domu ćwiczyła przy akompaniamencie pianina. (Na marginesie – tam, gdzie teraz mieszkam sąsiaduję z piosenkarką – mieszka piętro niżej i też całymi godzinami ćwiczy. Ot, uroki mieszkania w blokach ;-)).

W miejscu, gdzie teraz jest pusty, betonowy plac, była fontanna. I komu to przeszkadzało?

Komuś też przeszkadzały ławeczki, klomby i ciągi zadaszeń nad chodnikami, gdzie przez cały rok tętniło życie. Oj, Wiech na pewno by to umiał skomentować. Ja powiem tyle, że jeśli miała to być „rewitalizacja”, to wyszła raczej „dewitalizacja”, bo życie tu zamarło. No trudno, idziemy dalej.




Przyznam się, że nigdy w środku nie byłam. Może wypadałoby się kiedyś choć raz wybrać? Tylko kogo tam zaciągnąć?

I w ten oto sposób kończę moje łazęgowanie wzdłuż ul. Marszałkowskiej po Śródmieściu Północnym. Przede mną Południowe.
Warszawskie Muzeum Ewolucji w Pałacu Kultury i Nauki przy takim np. berlińskim Muzeum Historii Naturalnej wygląda jak ubogi krewny, ale nie znaczy to, że nie jest warte odwiedzenia. Polska paleontologia sroce spod ogona nie wypadła, w latach 60. XX w. odbyły się np. Polsko-Mongolskie Wyprawy Paleontologiczne na Pustynię Gobi, prawdziwe paleontologiczne Eldorado, z którego pochodzi wiele cennych znalezisk szkieletów dinozaurów, przywiezionych do Polski i wystawionych w PKiN po raz pierwszy w 1968 r. przez organizatorkę i kierowniczkę wypraw, prof. Zofię Kielan-Jaworowską. Eksponaty te (oraz wiele innych, m.in. pochodzących z polskiego cmentarzyska triasowych gadów i płazów w Krasiejowie koło Opola) można dzisiaj obejrzeć właśnie w tym muzeum.
Muzeum jest małe i ciasne, wielkie gady tłoczą się w nim z pochylonymi łbami pod niskimi sufitami, ale cieszy się sporą popularnością – dzisiaj wiła się do niego kolejka z zakrętasem żądnych wiedzy (i wrażeń estetycznych, jak ja) odwiedzających.




Zdjęcie przedstawia (czy raczej próbuje przedstawić) opistocelikaudię – przedstawiciela roślinożernych dinozaurów.













Przyjaciela wpuścić do muzeum paleontologicznego to jak dziecko zabrać do sklepu z zabawkami ;-). Żartuję oczywiście, Przyjaciel oblatany w temacie jak mało kto, sypie łacińskimi nazwami jak z rękawa i dobrze jest go mieć w takich miejscach pod ręką, przewodnik niepotrzebny.



…z ewolucyjnego punktu widzenia.










No i dotarłam w swojej wędrówce wzdłuż ul. Marszałkowskiej do samego centrum Warszawy. Czyli do Placu Defilad, który dla mnie kiedyś był głównym Placem Zabaw. Ogromnym, dodajmy, bo dzisiaj można z jego jednego końca na drugi przejechać metrem. Co prawda nie było i nie ma na nim żadnej huśtawki, ale gdy pogoda była niepewna albo dni krótkie, to tutaj chodziłam z dziadkiem na spacery najczęściej, bo było… najbliżej. Jestem dzieckiem spod Pałacu Kultury. I mam do niego ogromny sentyment.

Przed wojną była tu gęsta zabudowa, a także niedokończony Dworzec Główny, wcześniej Wiedeński.

Napis na tablicy brzmi: „W tym miejscu znajdował się Dworzec Wiedeński. 14 czerwca 1845 roku odjechał stąd pierwszy pociąg do Grodziska”.


Ul. Chmielna nadal oczywiście istnieje (przez jakiś czas nawet na niej mieszkałam -nazywała się wtedy co prawda inaczej), ale akurat nie w tym miejscu.


Pamiętna, bo to wtedy, w lipcu, Pałac został oddany do użytku. Jak informuje tablica w Pałacu: „…po trzech latach budowy. Autorem projektu był zespół architektów kierowany przez inż. Lwa Rudniewa. Pałac stanowił 'dar Narodów Związku Radzieckiego dla społeczeństwa polskiego’. Powstał na ruinach przedwojennej zabudowy ul. Złotej i Chmielnej zajmując powierzchnię 3,3 hektara. Na 154 tysiącach metrów kwadratowych znajdują się m.in. sale teatralne, koncertowe i kinowe mogące pomieścić równocześnie do 6 tys. widzów. […] W PKiN swoje siedziby mają także muzea, Pałac Młodzieży i ponad 100 różnych instytucji. Pałac pozostaje budynkiem najwyższym – 231 metrów i największym (817 tysięcy m2 kubatury) w Polsce.” (Informacja o „najwyższości” zdaje się nie jest już aktualna).

Większość instytucji kulturalnych w Pałacu „zaliczyłam” – chadzałam tu do teatru Studio, na koncerty do Kongresowej, na wystawy World Press Photo, do muzeów – Techniki i Ewolucji, no i oczywiście do Kinoteki. Brat chodził do Pałacu Młodzieży na zajęcia z majsterkowania (zostało mu do dzisiaj). Imprez podpałacowych nie zliczę.














Z powodu Covid-u czynna jest tylko jedna, dlatego trzeba czekać dłużej niż zwykle (zwłaszcza w taki pogodny, długoweekendowy dzień, jak dzisiaj).


„W Pałacu Kultury zainstalowano 28 wind, w tym 13 wind osobowych w strefie wysokiej. Zamontowane w 1955 roku dźwigi produkcji radzieckiej w latach dziewięćdziesiątych zastąpiono nowoczesnymi urządzeniami produkcji zachodniej. Windy dojeżdżające na XXX piętro Pałacu są najszybszymi urządzeniami tego typu w Polsce. Poruszają się z szybkością 6 metrów na sekundę. Podróż na taras widokowy (114 metrów) trwać więc będzie niespełna 20 sekund!” (Plus pół godziny czekania w kolejce do windy).








Im było później, tym ładniej to zaczynało wyglądać, ale niestety mamy styczeń i robiło się też coraz zimniej i wietrzniej. Naprrrrawdę zimno tam było…
Cała wycieczka na górę zajęła mi ok. 1,5 godziny, więc gdy zjechałam na dół…


Był to protest przeciwko łamaniu przez rząd wolności obywatelskich…



Po brzegu tej fontanny uwielbiałam łazić swoimi małymi nóżkami. I wsadzać rękę do paszcz lwów, z których tryskała woda (bardzo silnym strumieniem). Jakimś cudem nigdy do niej nie wpadłam… :).

***
PS. O Pałacu bardzo ciekawą książkę napisała Beata Chomątkowska – „Pałac. Biografia intymna”, Wydawnictwo Znak. Polecam.
Get out „whatever the weather” and feel the exhilaration of wind and rain snow on your face.
Mam długi weekend, więc – nie ma przebacz – trzeba go wykorzystać bez względu na pogodę. Wyszłam więc dzisiaj pospacerować wśród zamieci. Nie wiem, czy uczucie, którego doznawałam, można określić mianem „exhilaration”, ale maszerowałam dzielnie, z wiatrem i pod wiatr, pstrykając co tylko wpadło mi w oko. Część tej okolicy obeszłam już przy okazji spaceru śladem rzeczki Bełczącej, ale dzisiaj zanurzyłam się nieco głębiej.
Okolice Placu Grzybowskiego po zachodniej stronie Marszałkowskiej, między Grzybowską a Świętokrzyską bardzo są żydowskie. Mamy tu synagogę, mamy ul. Próżną, sklep koszerny mamy i tylko Żydów spotyka się niewielu, choć – przyznać trzeba – więcej niż w innych częściach miasta, głównie młodzieżowe wycieczki. Nawet dzisiaj widziałam jakąś przemarzniętą grupkę z przewodnikiem. Ale kiedyś widziałam też takich prawdziwych, z pejsami i w kapeluszach. Na przełomie XIX i XX w., a także później, kwitło tu „handele, handele”, czyli drobne sklepiki i zakłady usługowe, była pętla tramwajowa i w ogóle działo się dużo. W czasie wojny teren znalazł się w granicach getta, a po powstaniu w większości zrównany został z ziemią. Dzisiaj jest to eklektyczna mieszanina starego i nowego.
















A między tym wszystkim normalne bloki z lat 60. i 70., czyli Osiedle Za Żelazną Bramą i Grzybów.
Zaplecza Marszałkowskiej pomiędzy Królewską a Świętokrzyską od strony wschodniej nie są zbyt atrakcyjne z zewnątrz, żeby zobaczyć coś ciekawego, trzeba wejść do środka. Na przykład do środka Narodowej Galerii Sztuki, przejętej ostatnio przez PiS. Dyrektorka już zdjęta, wystawy jeszcze nie, ale trzeba się śpieszyć, bo do gustu artystycznego dyrektora z pisowskiego nadania jakoś nie mam zaufania.
Ale najpierw spacer.














Modernistyczne osiedle Za Żelazną Bramą wybudowano na przełomie lat 60. i 70, na terenach wyburzonego getta. Jak na owe czasy było bardzo nowoczesne i kopiowało wiele zachodnich wzorców, choć – jak to zwykle w PRL-u bywało – z pewnym opóźnieniem i różnego rodzaju „kompromisami”. Były tam okna francuskie, luksfery, olbrzymie przeszklone hole, okna na parterze miały ramy w eleganckiej czerni, kontrastujące z bielą elewacji, co podkreślały latarnie świecące białym światłem. Bywałam w tych blokach jako dziecko, bo mieszkała tam koleżanka mamy z rodziną i pamiętam mikroskopijne, dwupokojowe mieszkanko z ciemną kuchnią z okienkiem na „salon” z „udawanym” balkonem. Ale te olbrzymie hole na parterze zawsze robiły na mnie wrażenie. W latach 90. bloki zmodernizowano, co nie zawsze wyszło im na dobre, a osiedle zagęszczono (co też mu moim zdaniem na dobre nie wyszło). Ale nadal coś w sobie ma (no i znajduje się w samym centrum Warszawy). Upodobali je sobie Wietnamczycy.



Halę Mirowską i bliźniaczą Halę Gwardii wybudowano na przełomie wieków XIX i XX i był to pierwszy kompleks hal targowych w Warszawie. Do dzisiaj pełnią tę funkcję, choć w czasie II wojny światowej zostały spalone i zburzone (a potem, rzecz jasna, odbudowane). W jednej z hal przez lata działał klub sportowy „Gwardia”, w latach 50. odbyły się tam m.in. Mistrzostwa Europy w Boksie, a w 1988… moja inicjacja artystyczna, czyli pierwsza – i od razu historyczna – wystawa sztuki, Arsenał 88, na którą wybrałam się z koleżanką z liceum, jako jedna ze 100 tys. osób, które ją w ciągu sześciu tygodni odwiedziły. Na wystawie zaprezentowano prace 389 młodych artystów, różnej jakości, ale była to ostatnia tak duża pokoleniowa prezentacja sztuki.
Z kolei pod halami działał (i działa nadal) bazar, na który chodziłam z babcią. Były to jedyne „spacery”, na jakie z nią chodziłam. Pamiętam uśmiechniętą babę sprzedającą kapustę kiszoną prosto z beczki – zawsze dawała mi jej popróbować, co uwielbiałam, bo jestem wielką miłośniczką rzeczonej.
Dzisiaj rzadko już do Hal Mirowskich zaglądam, nie bardzo mi do nich po drodze (znacznie częściej odwiedzam Halę Marymoncką, ale ta nie ma już tak bujnej historii).







To nie Napoleon, to Kościuszko, widok od strony upamiętniającej jego wycieczkę do USA. Dopiero niedawno, z „Przekrojowego” cyklu o nim, dowiedziałam się, jak ciekawy i postępowy był to człowiek.


I tylko tytułowej żelaznej bramy nigdzie tu nie ma, zaginęła w czasie II wojny światowej.





















Spot a „white-winged” gull.

Po trzech dniach świątecznego odpoczynku wróciłam do kieratu i naturę oglądam głównie przez okno… Mewy przydają nadmorskiego klimatu.