



































Serek Żoliborski – śmieszna nazwa, ale poważna sprawa, bo układ urbanistyczny tego malutkiego powojennego osiedla włączony został niedawno do rejestru zabytków. Szczerze powiem, że ja nie zauważyłam w nim nic nadzwyczajnego, no ale ja się nie znam. Trójkąt, wokół niego bloki, a w środku liceum i dziwny okrąglak. Najciekawszą budowlą „serka” jest przedwojenna tzw. Twierdza Zmartwychwstanek i stojący obok niej współczesny kościół pw. św. Jana Kantego. W klasztorze i szkole w czasie Powstania Warszawskiego mieścił się szpital i reduta powstańców.

A przed Powstaniem w Warszawie w sierpniu się nie ucieknie, oj nie. Także na Żoliborzu. Wyszłam dzisiaj na codzienną przechadzkę wcześniej, niż zazwyczaj, bo chciałam uniknąć tego krępującego stawania na baczność o 17-tej (nie lubię tego zwyczaju). Postanowiłam uczcić powstańców po swojemu.




Przy okazji powstania dużo się mówi o powstańcach, a mało o ludności cywilnej, która musiała w powstańczej Warszawie żyć (i ginąć).


„W miejscu tym została przez Niemców rozstrzelana, gdy błagała o litość dla pozostałych w schronie, Olga Przyłęcka, bo to była Polka”. (Z urodzenia była Rumunką). W schronie, a właściwie w kamienicznej piwnicy na Pradze, powstanie przeżyli moja babcia, mama i wujek. (Mama pamięta tylko huki bomb i to, że spała na sankach – miała pięć lat).

Historyczno-polityczną ocenę powstania prezentuje ostatni „Przegląd” w swoim dziale historii, w artykule Bohdana Piętki „Powstanie nie miało żadnego sensu”. „Wszystko, co w powstaniu było zwycięstwem, jest trymfem tych, co w murach Warszawy walczyli. Wszystko, co w powstaniu warszawskim jest klęską, spada odpowiedzialnością na tych, co z daleka kazali powstańcom iść ku zgubie”. To przytoczona przez autora ocena powstania dokonana przez piłsudczykowskiego polityka Ignacego Matuszewskiego.
Tu latem i jesienią czuć ferment. Nie żeby okoliczni mieszkańcy jacyś niespokojni byli, po prostu drzewa owocowe rosną tu na każdym kroku. A jabłek i gruszek nikt nie zbiera. Chociaż nie, w parku widziałam starszą panią, która schylała się po te zdziczałe jabłuszka.


Sady Żoliborskie to też słynna perełka PRL-owskiej architektury mieszkaniowej z lat 60. Mieszkania są tu malutkie, ale gdybym mogła wybierać, gdzie na Żoliborzu chciałabym mieszkać, to chyba wybrałabym te bloczki. Wychowałam się w bloku i czuję się tu bardziej swojsko, niż na Starym Żoliborzu, a jednocześnie jest tu również bardzo ładnie i stylowo. I oczywiście zielono.






Przegadany i krzykliwy. Brakuje jeszcze cekinów.

„Górki włościańskie”. Jak się dogrzebałam w Internecie, jest to również pozostałość jakiegoś carskiego fortu czy umocnień – „dzieło flankujące pośrednie fort Buraków” (cokolwiek to znaczy). Dzisiaj górki okalają po prostu popularny wybieg dla psów.

Takie miejsca to ja lubię. Na Czerniakowie też takie były. Trzeba tylko uważać na pijaczków.

Na Sadach mają też swoją siedzibę Miejskie Zakłady Autobusowe. Jak się ma trochę szczęścia, to można się natknąć na wyjeżdżającego z nich „ogórka”. Ja dzisiaj miałam jedynie pół-szczęście, bo zdążyłam pstryknąć tylko jego zadek. Nauczka na przyszłość, żeby nie chować telefonu do torby nawet wtedy, gdy wydaje się, że niczego, ale to już absolutnie niczego ciekawego nie mogę napotkać.
Obejrzałam sobie dzisiaj rano na HBO „W głowie się nie mieści” – animację dla dzieci o emocjach. (W ramach pracy zdalnej, bo strasznie nie chciało mi się pisać raportu:)). Świetny przykład filmu, który bawiąc, uczy. O rzeczach ważnych, o których szkoła, zwłaszcza polska, nie uczy. O tym, czym są emocje, jaki mają na nas wpływ i generalnie o tym, co tam się u nas mieści i co się dzieje pod sufitem. W zabawny i sugestywny sposób wyjaśnione są w filmie podstawowe pojęcia z psychologii. Wszystko na przykładzie dziewczynki, która znalazła się w trudnej życiowej sytuacji (przeprowadzka do innego miasta) i którą targają Radość, Smutek, Strach, Gniew i Odraza, główni bohaterowie akcji. Najważniejszym przesłaniem filmu jest to, iż wszystkie te podstawowe emocje są nam potrzebne.
Oprócz emocji podstawowych jest oczywiście cała gama emocji pośrednich i pobocznych. Co ciekawe, w różnych kulturach znane są emocje nieznane innym kulturom. A przynajmniej takie, które w innych językach nie mają swojego odpowiednika (bo emocje jako takie są uniwersalne). Na stronie Girlsroom.pl natrafiłam na spis takich właśnie nieprzetłumaczalnych językowo emocji z różnych krajów i kultur.
I tak na przykład: ilunga (z jęz. luba) to „zdolność wybaczenia za pierwszym razem, tolerowania czegoś za drugim razem, ale niemożność zaakceptowania tego za trzecim razem”, strikhedonia (z angielskiego) to „radość i satysfakcja płynąca z decyzji, że nie będziemy już przejmować się jakąś sprawą, z powiedzenia sobie ‘do diabła z tym’”, wohlweh (z niemieckiego) to „ból, który sprawia przyjemność” (ech ci Niemcy), a philia (z greckiego) – „przyjaźń i miłość platoniczna oparta na wspólnych zainteresowaniach i łączących dwie osoby podobieństwach” (tę znam z własnego doświadczenia). (Hi, Friend!:)
Jest też wiele emocji nienazwanych w żadnym języku, choć niewątpliwie istniejących, i te można znaleźć w „Przekrojowej” rubryce „Smutki uboczne” dr Piotra Stankiewicza (prowadzącego też stronę Myslnikstankiewicza.pl).
Co to wszystko ma wspólnego ze spacerowaniem? Ano ma:
Uitwaaien (z holenderskiego) – „ożywcze doznanie odcięcia się od nadmiaru myśli, które towarzyszy spacerom w wietrzny dzień czy przechadzkom na łonie natury, ‘przewietrzenie głowy’”.
Ten blog jest po trosze blogiem terapeutycznym, moje „miejskie szwendactwo” (termin znowu wzięty z „Przekroju”) nie ma na celu oprowadzania kogokolwiek po Warszawie i jej okolicach, bliższych i dalszych, ale właśnie takie uitwaaien, połączone z gromadzeniem wspomnień (w postaci zdjęć lub cytatów), przemyśleń, a czasem też, owszem, zdobyciem ciekawych informacji na temat jakiegoś miejsca czy związanej z nim postaci. Taki pamiętnik.
Spacerowanie to także jedna z dziesięciu czynności dających nam najlepszy odpoczynek. Jak wynika z badania przeprowadzonego na Durham University – The Rest Test (18 tys. odpowiedzi ze 134 krajów), uplasowało się ono w tym rankingu na miejscu szóstym. Tako rzecze (znowu!) ostatni „Przekrój” w artykule Pauliny Wilk „Wyższa szkoła wypoczynku”.
Gdzie można na Żoliborzu najlepiej przewietrzyć głowę?


Mosty są śródmiejskie, ale od czegoś trzeba zacząć.







Żoliborski odcinek bulwarów nadwiślańskich, czyli Bulwar Z. Religi nie jest (jeszcze) tak zrewitalizowany, jak odcinek śródmiejski, ale to mi się akurat podoba, bo dzięki temu nie jest tu tak tłoczno.
***
P.S. Raport napisałam.
Park w samym sercu Żoliborza, przy pl. Wilsona, wkomponowany w jeden z fortów Cytadeli. Nieduży i bardzo popularny. Tłumy ludzi, zwłaszcza przy Prochowni i na placu zabaw. Ale można znaleźć też spokojniejsze zakątki, zwłaszcza jak się powspinać.

Z pustego dzbana to i Alina nie naleje. Fontanna nieczynna, podobnie jak ta w Parku Fosa.




Fort, w którym mieści się centrum sztuki – nieczynny.

Epidemia zrobiła swoje.

Kamień upamiętniający Jacka Kuronia, leżący w odległości kilkudziesięciu metrów od mieszkania na Mickiewicza, w którym rzeczony knuł przeciwko komunie. Może i dobrze, że nie dożył dzisiejszych czasów, bo raczej nie o taką Polskę walczył.
W parku jest też tzw. Kącik Zakochanych ze źródełkiem, ale dzisiaj zajęty był przez jakiegoś jegomościa, który rozłożył się na ławce do spania.

Malarstwo nienadzwyczajne, ale umila czekanie na autobus.
W dzień taki jak dzisiaj, czyli w upał 30-stopniowy najlepszym wyjściem było wyjście do parku, i to możliwie gęsto zadrzewionego. Okolice rosyjskiej twierdzy są idealne – drzew tu dostatek, głębokie wąwozy po dawnej fosie, skarpa warszawska tudzież wysokie ceglane mury zapewniają kojący cień. Jedyny minus to komary, ale te w tym roku atakują właściwie wszędzie.





Trochę historii, bo akurat niedawno była rocznica:
Stefan Okrzeja został stracony na stokach Cytadeli 21 lipca 1905 r., w wieku 19 lat. Posłowie Lewicy złożyli z tej okazji w Sejmie projekt uchwały, upamiętniającej Okrzeję w rocznicę jego śmierci.
„– Okrzeja to symbol walki o Polskę niepodległą i sprawiedliwą społecznie. Pod czerwonym sztandarem PPS walczył o Polskę wolną od carskiej okupacji, ale też wolną od nędzy i wyzysku. Historia Stefana Okrzei przypomina, kto bił się o niepodległość w pierwszych latach dwudziestego wieku, kiedy część konserwatywnych elit kolaborowała z zaborcą. Bardzo często byli to właśnie robotnicy. To ważna karta z historii polskiej lewicy, którą warto przypomnieć – mówi Adrian Zandberg, poseł wnioskodawca.
Zandberg zwraca uwagę, że pamięć o lewicowych bohaterach, którzy walczyli o niepodległość Polski jest dzisiaj spychana na margines: – W mediach publicznych trudno znaleźć programy poświęcone Stefanowi Okrzei, Henrykowi Baronowi czy innym bohaterom ówczesnych walk o niepodległość. Ministrowie rządu Zjednoczonej Prawicy nie składają dziś kwiatów pod bramą straceń na warszawskiej Cytadeli. Ale wkładu polskich socjalistów w odzyskanie niepodległości nie da się wymazać ani przemilczeć. Bez odwagi i determinacji ludzi takich jak Okrzeja, wolnej Polski najprawdopodobniej po prostu by nie było.”
Cytat za: https://partiarazem.pl/2020/07/upamietnijmy-okrzeje/



Muszę tu przyjść kiedyś wieczorem zobaczyć, czy się świeci.

Żeby jednak nie było zbyt smutno i poważnie:

Budowla o ponurej historii jest dzisiaj przede wszystkim ostoją spacerowiczów i psiarzy.




„Dawne kryzysy ekonomiczne i społeczne owocowały zwykle wdrożeniem przez rządy daleko idących regulacji i prowadziły do głębokich przeobrażeń systemowych. Dlaczego w przypadku zapaści na rynku kredytów hipotecznych z 2008 r. czy obecnej katastrofy klimatycznej trudno liczyć na tak radykalne zmiany?” – takie pytanie zadaje „Przekrojowa” redakcja w leadzie do fragmentu książki „Nie to za mało” Naomi Klein, drukowanego w ostatnim numerze kwartalnika.
Kanadyjska pisarka odpowiada: „Oto jedno z możliwych wyjaśnień: w chwilach głębokiej transformacji mieliśmy zawsze do czynienia z napięciem między dalekosiężnymi marzeniami a znacznie bardziej przyziemnymi realnymi osiągnięciami. […] Gdy w 2008 roku nadszedł krach finansowy, tej utopijnej wyobraźni zabrakło. Wielu ludzi rozumiało, że odpowiedzią na kryzys musi być moralne oburzenie; że darowanie bankom bilionów dolarów, odstąpienie od ścigania osób odpowiedzialnych za krach i obciążenie kosztami emerytów i najbiedniejszych jest niegodziwością. Ale pokoleniom wychowanym pod rządami neoliberalizmu z największym trudem przychodziło wyobrażenie sobie innego systemu niż ten, w którym żyły „od zawsze”. […] Właśnie tej wyobraźni, tej zdolności zobaczenia odmiennego świata, zabrakło nam w chwili, gdy pierwsze „nie!” padło w 2008 roku. Na Zachodzie pamięć o innych systemach gospodarczych zanikła niemal doszczętnie. […] Dziś, gdy szaleją rasizm z mizoginią, świat chwieje się na skraju ekologicznej katastrofy, a wielki kapitał pożera resztki sfery publicznej, nie wystarczy narysować linii na piasku i powiedzieć: „ani kroku dalej”. Stawiając opór, musimy jednocześnie wytyczyć wiarygodną i inspirującą drogę do innej przyszłości. […] Musi to być świat, jaki jeszcze nie istniał. Wyobrażenie go sobie wymaga ożywienia tradycji myśli utopijnej, która w przeszłości pobudzała do działania tak wiele ruchów społecznych i pozwalała im wybiegać poza „tu i teraz”. Musimy mieć odwagę nakreślić obraz innego świata, który – nawet jeśli istnieje tylko w naszej wyobraźni – będzie nas mobilizować do wygrywania nowych starć.”
Problem jest chyba nie w braku wizji czy braku odwagi do ich głoszenia. Problemem jest jak przekonać dzisiejsze społeczeństwa, że „inna polityka jest możliwa”.
***
Byłam dzisiaj u fryzjera, pierwszy raz od wybuchu pandemii (pora była najwyższa…). Chodzę od lat do tej samej fryzjerki. Na początku tego roku przeniosła swój zakładzik z piwnicy pewnej starej kamienicy (od podwórka) na front tejże, bo zwolnił się lokal po xero na parterze. Pięknie sobie go urządziła i od razu przybyło jej klientów (stare miejsce znali tylko wtajemniczeni). Cieszyła się jak dziecko z tej zmiany. A potem przyszedł wirus i musiała zawiesić działalność. Trochę w te zmiany musiała zainwestować, więc martwiłam się o nią. Jak się okazało, niepotrzebnie. Lockdown przesiedziała w domu, odpoczywając, a gdy obostrzenia zniesiono, miała przez kilka tygodni zapiernicz 12-godzinny, drzwi się prawie nie zamykały. Teraz już się trochę uspokoiło, przed salonikiem stoją donice z kwiatami, można też wreszcie płacić kartą. A dziewczyna czuje się dowartościowana, bo – jak powiedziała, śmiejąc się – „kurczę, nie wiedziałam, że jesteśmy tak potrzebni…” : ). Ot, taka historyjka z happy endem.
Ostatni zamieszkały fragment Starego Żoliborza wciśnięty między Cytadelę, ul. Mickiewicza i tory kolejowe. Ubocza i peryferia. Trochę tu surowo i wojskowo. I ceglasto. Szare cegły wielkich wojskowych kamienic i czerwone Cytadeli. Niebo też szare i zachmurzone, a więc spacer trochę melancholijny.

W okolicach al. Wojska Polskiego jeszcze trochę lekkości.





Dzisiaj można pojechać SKM-ką do Wieliszewa lub Kolejami Mazowieckimi do Działdowa. Ja najdalej dojechałam kiedyś do Nasielska (służbowo).



Wsiadam w tramwaj i wracam do domu.
Dzień Włóczykija jest wprawdzie jutro, ale tytuł dzisiejszego wpisu sam mi się nasunął, gdy mijałam mury kina „Elektronik” przy sławetnym „elektroniku”, czyli żoliborskim technikum elektronicznym, którego absolwentami są m.in. dwaj moi bracia – rodzony i cioteczny. Szkoła jest gigantyczna i obecnie mieści się też przy niej warszawska „filmówka”.

Niedawno kanał AXN (czy może ATM?) przypomniał nieme filmy Chaplina i muszę powiedzieć, że oglądałam je z zachwytem. Mistrzowska robota i coś, co trudno znaleźć we współczesnych komediach – czułość i prawdziwe wzruszenie.

Obrzeża Starego Żoliborza po południowo-zachodniej stronie al. Wojska Polskiego nie są tak ciekawe, jak osiedla po stronie północnej, ale prawdziwy włóczęga wszędzie coś tam znajdzie. Ciekawy budynek…

