













Rzeka to może za dużo powiedziane, raczej potok, rzeka w wersji mini, niemniej jednak, skoro dotarłam na Służew, to z okazji dzisiejszego święta i dużo ładniejszej niż wczoraj pogody znowu udałam się w tę rzeczną dolinę.
Potok Służewski (lub też Służewiecki) nie wiadomo dokładnie, skąd wypływa, różne źródła różnie podają, wiadomo, że płynie pod Lotniskiem Okęcie i wiadomo, gdzie kończy (w innej warszawskiej rzece – Wilanówce), ale jego przebieg, za sprawą człowieka, zmieniał się na przestrzeni wieków. Nie jest on też najczystszy, chociaż ostatnio sytuacja jest i tak chyba trochę lepsza niż przed kilkudziesięciu laty. Mimo to dolinka na Służewie ma swój urok, bo zachowano ją częściowo w dzikim stanie. Łatwo można wyobrazić sobie, jak tu było zanim wybudowano te wszystkie dookolne osiedla, trasy szybkiego ruchu itd.





Zostawmy lepiej politykę i skupmy się na przyrodzie.

Bez polityki miało być…





Byłam tu już zimą 2022, ale wtedy trzymałam się bliżej samego Potoku Służewieckiego, dzisiaj poszwendałam się trochę bardziej po okolicy.




Na fasadzie ekran wyświetlający zdjęcia z akcji pomocowej na Dolnym Śląsku. Dałam na powodzian Owsiakowi, bo uważam, że on najlepiej zna się na tej robocie.

Pochowano tu żołnierzy i cywilne ofiary nalotów i bombardowania Warszawy w 1939 r.

W latach 1944-48 w rogu cmentarza potajemnie chowano pomordowanych przez reżim stalinowski. Prawdopodobne miejsca pochówku rozrzucone są też po okolicy.
Oprócz ofiar wojny i stalinizmu pochowani są tu też m.in. Dariusz Fikus, Ernest Bryll i trener Janusz Wójcik.



Na tym osiedlu mieszkał – i został zamordowany – Zdzisław Beksiński.



Świeżych śladów jego działalności jednak tu nie widać, więc prawdopodobnie wyniósł się w nieco spokojniejsze i przyjaźniejsze miejsce – drzewa chronione są tutaj siatkami. A jeśli chodzi o powodzie, to Potokowi Służewieckiemu zdarzało się występować z brzegów, ale nie wyrządzał raczej większych szkód, bo ma tu sporo miejsca na spokojne rozlewanie się.


Byłam w tych okolicach w styczniu tego roku w Światowym Dniu Śniegu, dzisiaj byłam z okazji pierwszego dnia jesieni, chociaż aura była raczej letnia. Wtedy bliżej skarpy, dzisiaj zapuściłam się nieco dalej, w stronę budujących się tu osiedli. Dzicz szybko znika, pamiętam, że kiedy byłam tu wiele lat temu, ciągnęła się od Fortu Piłsudskiego i Toru Łyżwiarskiego „Stegny” aż po Al. Wilanowską. Teraz wdziera się tu „porządek” – trawy ozdobne, hortensje i tak dalej. Za chwilę ten porządek zawładnie wszystkim, dzisiaj jeszcze można minąć ogrodzenia i znaleźć się wśród panującej tu od zawsze dzikiej przyrody.














Nie wiem, czy były tu od zawsze i je zagospodarowano, czy pojawiły się wraz z osiedlem. Chyba to pierwsze.




Żal tego miejsca, bo za parę lat już go pewnie nie będzie, intensywne prace budowlane trwają – jest to w końcu niemal centrum miasta, taki teren nie może się „marnować”.
Historia winiarstwa w Zielonej Górze była wyboista. Jego początki to rok 1150, kiedy to w tych okolicach pojawili się osadnicy z Flandrii, Walonii i Frankonii. Pierwsza wzmianka pisemna o istnieniu winnic w Grünbergu pochodzi z 1314 r. Później przyszło XVIII-wieczne ocieplenie klimatu i w 1800 r. na tych terenach uprawiano już 2200 winnic na 715 ha. Potem niestety produkcja spadła, m.in. ze względu na napływ konkurencyjnych win z innych regionów. Po II wojnie światowej pozostało jedynie 66 ha upraw. Część została przekazana osobom prywatnym, ale większość przeszła na własność Państwowej Wytwórni Win, areał jednak był nadal systematycznie zmniejszany; ostatnią przemysłową plantację zlikwidowano w 1977 r. Wbrew obiegowym opiniom zielonogórska wytwórnia miała zawsze w ofercie (obok win owocowych) także wina gronowe z własnych winogron. Nie przetrwała jednak dekady transformacji i upadła w 1999 r. Zainteresowanie winiarstwem pojawiło się ponownie na początku XXI wieku. W 2013 r. posadzono pierwsze krzewy winorośli na wzgórzu między Łazem a Zaborem niedaleko Zielonej Góry, na terenach winnicy samorządowej, gdzie wyodrębniono 13 działek dla lubuskich winiarzy. Obok winnicy otwarto Lubuskie Centrum Winiarstwa.
I tam się w zeszły czwartek udaliśmy Winobusem, z bardzo fajnym przewodnikiem.



Sprzęt do obróbki winogron jest wspólny dla wszystkich winiarzy – tych dużych (urządzenie z tyłu) i tych maluczkich (urządzenie na pierwszym planie). Jak ktoś ma w ogródku czy na działce parę krzaczków, też może ze swoimi winogronkami przyjechać i sobie z nich coś wycisnąć.

Winiarz, który nas po winnicy oprowadzał, bardzo ciekawie o wszystkim opowiadał, ale nie jestem w stanie tu tego powtórzyć (ale robiłam notatki – zgodnie z poleceniem Szefa). Jedno, co zapamiętałam, to że zaczynał w czasach, gdy nie można jeszcze było wszystkiego wyguglować, nauczył się wszystkiego sam, z książek lub od francuskich kolegów po fachu, choć ci nie byli nadto skorzy do wyjawiania wszystkich tajemnic.

Winnica samorządowa dostała pieniądze unijne na cele edukacyjne, więc jest też mała edukacyjna wystawa.


Jedno białe, dwa czerwone. Oglądaliśmy, wąchaliśmy i smakowaliśmy. Dowiedziałam się, co to są „łzy wina”, dlaczego należy butelki przechowywać na leżąco, co to jest „temperatura pokojowa”, z czym podawać itepe. Zrobiliśmy sobie z kuzynem pamiątkową fotkę w Winnomacie i poszliśmy „na winnicę”.


Ogólnie wycieczka fajna, chociaż wolałabym pojechać do którejś z małych, prywatnych winiarni, byłoby na pewno bardziej klimatycznie, ale tylko do tej udało nam się w ostatniej chwili kupić bilety. Ale przynajmniej nie lało (jeszcze).
Wygląda to wszystko obiecująco (są starania o wprowadzenie apelacji), chociaż w tym roku z powodu wiosennych przymrozków straty sięgnęły 90%. Nie pomogły ogniska i różne inne dziwne pomysły na docieplenie krzaczków. Ale klimat nam się ociepla…
Z powrotem w Zielonej Górze – taki pomniczek:






Kręcił się po deptaku niepilnowany, naganiał do jakiejś knajpy, ale bardzo grzecznie, nikogo nie potrącał.

Resztę planów pokrzyżowały nam niestety deszcze, na Korowód Winobraniowy też się nie załapaliśmy, z przyczyn nazwijmy to od nas niezależnych (dobrze przynajmniej, że udało się Bachusa złapać we wtorek przy tej Palmiarni). A końcówka wyjazdu to już było oglądanie wydań specjalnych na TVN-ie…
Wrócę tu na pewno na poprawiny, miejmy nadzieję, w przyszłym roku.
Drugi dzień w Zielonej Górze był bardziej… zielony. Ponieważ poprzedniego dnia naszej wizycie w Palmiarni przeszkodził Pan Prezydent, który urzędował tam z Bachusem, wróciliśmy tam w środę – palmiarni to ja nie odpuszczę.

W Palmiarni urządzono niestety restaurację, co nie bardzo mi się podoba, zamówiliśmy zatem najpierw kawę, a potem udaliśmy się na obchód.
Historia Palmiarni nie jest długa, powstała w latach 60. XX w. i od tamtego czasu kilkakrotnie trzeba ją było rozbudowywać – m.in. z powodu rosnącego tu daktylowca kanaryjskiego, podobno najwyższego w Europie rosnącego pod dachem.



Egzotyczne rośliny można obejrzeć i z dołu, i z góry – rośnie tu ok. 150 gatunków.





Po zwiedzeniu Palmiarni poszliśmy z powrotem na miasto.






Ogrodzik nieduży i o tej porze roku raczej mało spektakularny, ale mocno zadrzewiony i po deszczu jest w nim cudowne powietrze.


Wracamy do centrum, bo zgłodnieliśmy.


Przy piwie (właściwie dwóch) i knedliczkach w knajpie „U Szwejka” przesiedzieliśmy i przegadaliśmy z kuzynem chyba ponad godzinę, tak od serca. Znamy się od lat, ale po raz pierwszy mieliśmy taką okazję i bardzo się do siebie zbliżyliśmy.
A jak piwa (właściwie dwa), to i…



To tutaj na kiermaszu starych książek znalazłam mój skarb:

Ktoś wystawił na sprzedaż to cudo za 7 zł! Przepiękne ilustracje (z rozkładówkami), fantastyczne zdjęcia. Po niemiecku wprawdzie nie poradzę, chociaż uczyłam się 4 lata, ale… jak się zawezmę…
Relacja nieco opóźniona, ale dzieje się tyle, że nie bardzo było kiedy. Usiadłam do wpisu, bo za kolejny tydzień wszystko zapomnę, a wyjazd był fajny. Zapraszane byłyśmy od lat, ale dopiero w tym roku udało się wziąć urlop i przyjechać na samo Winobranie. Martwiłyśmy się tylko, że ma trochę padać…
Zielona Góra winem stoi, więc na każdym kroku napotyka się winne artefakty.


Winnica pokazowa, wina się z niej nie produkuje, ale można obejrzeć różne uprawiane w tej okolicy gatunki (ok. 12-tu), uprawiane tradycyjnym sposobem „palikowym”.

Zielona Góra to także Bachusiki i Bachantki – spotkać je można na każdym kroku – tutaj para pod historyczną winiarnią i palmiarnią na Winnym Wzgórzu, przy kaskadzie wodnej.

Chwilę później, za sprawą mojego kuzyna, miałam już osobiste zdjęcie z tymczasowym, brodatym Włodarzem Miasta.








Zdjęciami Bachusików mogłabym zapełnić cały wpis, ale kończę (na razie…), bo jest jeszcze tyle innych ciekawych rzeczy…


Ale nic dziwnego, bo żużel tutaj to niemal religia. Na mecz się nie załapałam, bo Falubaz „odpadł”.
Zielona Góra to także piękne secesyjne kamienice…


…i zaułki:



…a także Jarmark Winobraniowy:

Wracałyśmy do domu cięższe o trzy butelki – jedno wino białe i dwa czerwone. Nie jestem znawcą, ale naprawdę smakowały mi. O winach jeszcze napiszę, bo odwiedziłam też winnicę.
Na Jarmarku było też to, co Typikal lubi najbardziej:


Fotela nie kupiłam, ale na kiermaszu książek w zielonogórskiej bibliotece nabyłam fantastyczny stary niemiecki album przyrodniczy z pięknymi ilustracjami i fotografiami – idzie pocztą, bo nie dałam rady zabrać do walizki jeszcze jego.

Przed deszczem uciekliśmy z kuzynem do gruzińskiej restauracji i całkiem przypadkiem nauczyliśmy się jeść chinkali. I wtorek zleciał.
Od „Czerniaków”, chociaż dzisiaj fort znajduje się na Stegnach. Stegny generalnie są mało ciekawą dzielnicą, okolice fortu to najstarsza, najciekawsza i chyba najładniejsza ich część. Fort należy do pierścienia zewnętrznego carskich fortyfikacji i obecnie nosi nazwę Fortu Piłsudskiego. Otacza go fosa, której częścią jest odwiedzona przeze mnie w czerwcu pobliska Bernardyńska Woda. Przez lata niszczał, obecnie jest odnowiony, a na jego terenie wybudowano luksusowe osiedle, na które nie można wejść, bo jest to „teren prywatny”.





W pobliżu znajduje się osiedle przedwojennych domków willowych, wybudowanych głównie dla oficerów lotnictwa, poprzeplatane współczesnymi domami. Okolica wygląda na bardzo drogą. Nieco wyżej, już na Ksawerowie, swoją rezydencję ma m.in. ambasador USA. Mieszkał tu też generał Jaruzelski.

W okolicy zbiegają się granice trzech mokotowskich osiedli – Stegien, Sielc i Ksawerowa, wszystko u podnóża skarpy warszawskiej.









Spacer zainspirowany moim ostatnim nałogiem, czyli oglądaniem tenisa. Nigdy nie zajmował mnie ten sport, wydawał mi się nudny, ale widok zapłakanej Igi na igrzyskach w Paryżu tak mię poruszył, że od tamtej pory nie mogę się oderwać od mączki, trawy i twardej. I kibicuję naszej dziewczynie. Przejrzałam jej całego Instagrama i uważam, że jest świetna, jedyna w swoim rodzaju. A przynajmniej na tle reszty tego tenisowego towarzystwa na pewno.
Pojechałam więc zobaczyć Raszyn. To znaczy nie, nie Raszyn, Raszyn to straszne zadupie, nie ma w nim nic ciekawego, ale w jego okolicach jest piękny rezerwat, tytułowe Stawy Raszyńskie. Tuż za rogatkami Warszawy swoje ptasie królestwo ma niezliczona liczba ptaków wodnych, widziano nawet kiedyś pelikana. Niestety zapomniałam lornetki, spacer jest więc raczej do powtórzenia, może też kupię nowy aparat, bo stary jest raczej nie do odzyskania, zresztą od jakiegoś czasu już szwankował. A bez lornetki i dobrego aparatu spacer po tym rezerwacie trochę mija się z celem. Widziałam co prawda w necie zdjęcia całych kaczych i gęsich rodzin spacerujących po ścieżkach, ale ja niestety dzisiaj żadnej nie spotkałam. To znaczy ptaków widziałam i słyszałam mnóstwo, na ziemi, w wodzie i w powietrzu, ale z oddali. Na pewno czaplę, kormorana i perkoza (z tych, które umiem z oddali rozpoznać). Jeśli spotkałam jakieś z bliska, szybko pierzchały, są bardzo płochliwe. Pozostało mi fotografowanie przyrody bardziej nieożywionej i różnych tutejszych ciekawostek. Ale mijałam zapaleńców z wielkimi lornetami i jeszcze większymi aparatami, poubieranych jak do dżungli.

Pozostaje mieć nadzieję, że gęsi znają się na zegarku i wiedzą, o jakiej porze bezpiecznie przeprowadzać młode przez ulicę.







Bywali tu królowie (Zygmunt III i Władysław IV), wypoczywali oficerowie SS i funkcjonariusze gestapo, po wojnie miała tu siedzibę m.in. Najwyższa Izba Kontroli.
Pałac i otaczający go park krajobrazowy jest dość mocno zaniedbany, ale ma swoje momenty.







Stawów jest około 13, wszystkich nie zdołałam obejść, zresztą wyglądają podobnie, a poprowadzona po rezerwacie ścieżka jest trochę…

Pozostaje zdać się na gps-a, mapę Google, osm, zdjęcie mapki ze ścieżką i własny nos. Ale trochę nadprogramowych kilometrów zrobiłam.




Bitwa pod Raszynem, stoczona z Austriakami podczas wojen napoleońskich (dowodził książę Józef Poniatowski), pozostała „taktycznie nierozstrzygnięta, ale strategicznie korzystna dla Polaków”, ponieważ jej efektem było m.in. dwukrotne powiększenie obszaru Księstwa Warszawskiego.

Uwieczniona na obrazach m.in. Wojciecha Kossaka, bowiem to właśnie na niej książę Poniatowski „z karabinem w ręku poprowadził zwycięskie natarcie”, jak głosi tablica informacyjna przy ścieżce.

Po II wojnie światowej odnaleziono ją na dnie jednego ze stawów.



Nie będę wymieniać wszystkich występujących tu ptaków, zwierząt i roślin, bo jest ich tak dużo, że byłoby to nudne. Ale z ustawionych tu tablic można dowiedzieć się paru ciekawostek, m.in. takich, że kaczki występujące w Polsce dzieli się na kaczki pływające, tj. kaczki właściwe (pławice) i kaczki nurkujące (grążyce). Te drugie potrafią żerując zanurzyć się w wodzie całkowicie (a nie tylko wystawić kuper). Na stawach raszyńskich występuje też kaczka, która swoje gniazda buduje w dziuplach (najczęściej wykutych przez dzięcioła), czyli gągoł. Jej pisklęta po wykluciu wspinają się do wylotu dziupli i skaczą do wody lub na ziemię, skąd matka prowadzi je do stawu.
Aby wody w stawach nie brakowało, w rezerwacie funkcjonuje system złożony z kilkudziesięciu urządzeń hydrotechnicznych – mnichów, pompowni i zastawek. Mijałam kilka, ale nie prezentowały się zbyt spektakularnie.

Cóż, Raszyn, wieś jakich wiele…
…ale ona jest tylko jedna:

Do podziwiania z przystanku autobusowego Sportowa.