Po raz ostatni. Na początek appendix do spaceru z przedwczoraj, bo zapomniałam o gruszy.
Grusza Walentego Ciechowskiego – pomnik przyrody.
Ma ok. 130 lat i jest pozostałością czasów, gdy w tym miejscu rosły sady owocowe.
Fragment budynku Polskiego Radia.
Fragment, bo socrealistyczny budynek, chociaż zaprojektowany przez Bohdana Pniewskiego, nie grzeszy niestety urodą.
Kocia kawiarnia.
Jak ktoś lubi kocią sierść na ubraniu, to może się tutaj swobodnie w niej wytarzać. Można też adoptować sierściucha, występują tu w dużej liczbie i w pełnej gamie kolorów.
Czyli kolejny spacer sentymentalny po moich starych śmieciach.
Najpierw akcent świąteczny… 🙂
Jajka dziś pomalowałam tylko dwa, bo zapomniałam kupić farbki, reszta w owijkach, które znalazłam w jakiejś szufladzie. Kwiatków też nie zdążyłam kupić, ale wzięłam sekator i na ścieżce za szkołą nacięłam jakichś kwitnących gałązek. I teraz po mieszkaniu rozlazły mi się mrówki. Ale nastrój świąteczny jest.
To nie jedyny mural w okolicy:
Okolica tu miejscami wytworna…
…a miejscami nie.
Mieszkańcy tej bardziej wytwornej części lubią jeździć z fasonem.
Kiedyś widziałam tu niedaleko zaparkowanego garbusa czarnego. Mam gdzieś nawet zdjęcie, ale nie chce mi się szukać. Może to ten sam, tylko przemalowany?
W inne starocie można zaopatrzyć się tutaj, na Olkuskiej.A tutaj w mydło i powidło. Oraz w świeże produkty.
Gdy tu mieszkałam, jakoś nigdy nie zajrzałam. Bliżej miałam bazarek na Racławickiej – tam było mniej snobistycznie.
Klasztor Karmelitów Bosych.
Kamienica na rogu Kazimierzowskiej i Ursynowskiej.
Czyli Targ Śniadaniowy na Mokotowie. Jest to ten sam targ, co na Żoliborzu, na którym byłam pięć lat temu. Tylko że tam odbywa się w soboty, a tu przenosi się w niedziele. Jest więc jednak coś, co łączy te dwie dzielnice. Znów ukłucie tęsknoty.
Targ jest na Ksawerowie. Chodziłam po nim zimą, ale z tą ostatnią częścią czekałam do wiosny ze względu na ten targ właśnie. Dzisiaj była inauguracja sezonu (potrwa do września albo października).
Okolica targu może nie tak ładna, jak na Starym Żoliborzu (poza pobliską Królikarnią oczywiście), ale parę ciekawych budynków tu jest.
Przedwojenna willa na Domaniewskiej.
Słabo widoczna i ukryta za wysokim murem.
ul. Wielicka.
Dwór Ksawerów.
Wybudowany w 1840 r. dla Ksawerego Pusłowskiego. Obecnie siedziba Departamentu Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Willa Stephanów z 1936 r.
Zagrała w filmie „Nie ma róży bez ognia”. Teraz niszczeje, a Departament Ochrony Zabytków niedaleko…
Trochę wiosny…
…i dochodzimy do targu.
Nie dla wszystkich wystarczyło miejsca przy stołach, ale na zielonej trawce też można.
…do Wawra trochę za daleko na śniadanie.
Portugalskie ciasteczko.
No i moje zakupy.
Ser od Włocha, pesto, croissant cytrynowy tym razem, miód czereśniowy, ciasto z malinami, ciasteczko migdałowe, świeca sojowa, mydło „kraftowe” i pomidor. Zajączek od rodziny z Zielonej Góry, a fiołki ze ścieżki za szkołą (trochę przywiędłe, bo wczorajsze). Owoców brak, bo jeszcze nie sezon. Coś takiego jak „Gazeta Mokotowa” nie istnieje, może dlatego że dzielnica dużo, dużo większa.
***
I jeszcze wspomnienie z tygodnia. Nie spacerowałam ostatnio, bo chodziłam na rehabilitację, po której stopa wprawdzie nie przestała mnie boleć, za to zaczęło mnie boleć kolano. No nic, zobaczymy, jak to się dalej potoczy. Przyjechała też rodzinka z Zielonej, no ale nie pochodziliśmy, będą jednak znowu w maju i jak się dobrze ułoży, to może zaliczę niecodzienne wydarzenie sportowe.
No i cóż mam napisać? Wyszło jak wyszło. Supermassive Black Hole, inne priorytety itd.
Za to książkę świetną przeczytałam, czyli „Patopaństwo” Jana Śpiewaka, czyli czerwoną pigułkę wzięłam. Nie no, wcześniej już wzięłam, ale ta była o znacznie większej mocy. Można Śpiewaka „nie znosić”, można uważać, że jest „naiwny”, ale Uniwersytet Gdański odwołał spotkanie z nim promujące tę książkę. Hmm… ciekawe dlaczego?…
Czyli krótka przebieżka po madryckiej starówce przed popołudniowym odlotem do Warszawy. Oczywiście rozpogodziło się (im bliżej wyjazdu, tym robiło się ładniej).
Słońce może i świeci, ale jest za zimno, żeby siedzieć na zewnątrz.
Główny cel naszego spaceru, czyli targ św. Michała.
Obecnie raczej foodhouse, ale z pysznym jedzeniem.
Oliwki, sery, owoce morza, szynki, kiełbasy i słodycze.
Losowo wybrana przekąska – przepyszna.
A tu takie serniczki, nie wiem, czy lokalne, ale w życiu chyba nie jadłam lepszego serniczka, w środku jest taki serek o konsystencji rzadkiego budyniu, wyjada się go łyżeczką… Niestety ciężko go zabrać do samolotu, choć można poprosić o zapakowanie do plastikowego pojemniczka.
Miasto bardzo ładne i ciekawe. Wielkie, ale dobrze skomunikowane (dużo linii metra). Przypomina inne wielkie stolice, jak Paryż czy Rzym, i nie czuje się tu południowego luzu, na ulicach tłoczno, wszyscy się gdzieś śpieszą. Trudno sobie wyrobić zdanie po kilku dniach pobytu, ale ogólnie wrażenia mam dobre.
Drzwi autorstwa Cristiny Iglesias, prowadzące do nowego budynku w kompleksie muzealnym Prado, wykonane z brązu.
W samym muzeum zdjęć robić nie wolno, a oglądanie obrazów Boscha wygląda jak oglądanie Mony Lisy w reklamie jednego z banków, ale zdecydowanie warto je odwiedzić, bo oprócz „Ogrodu rozkoszy ziemskich” są tam inne, mniej znane i oblegane dzieła niderlandzkiego malarza (i nie tylko oczywiście). Do wyboru miałyśmy jeszcze Picassa w Centrum Sztuki Królowej Zofii, ale na coś się trzeba było zdecydować. Jako że będąc w Paryżu nie zwiedziłam Luwru, to stwierdziłam, że tym razem odwiedzę To Bardziej Znane Muzeum.
Znalazłam pamiątkę idealną, czyli połączenie botaniki ze sztuką.
Jak wspomniałam wcześniej, trafiłyśmy akurat na derby Madrytu. Już dzień przed na ulicach można było spotkać sporo policji, ale po meczu było raczej spokojnie, przynajmniej w „naszej” części miasta. Mecz Atletico z Realem oglądany był w każdej niemal knajpie (dla porządku: Real wygrał).
Santiago Bernabeu.
Stadion akurat jest w przebudowie i wygląda zupełnie inaczej niż na magnesie, który kupiłam kuzynowi (kibicowi zarówno „królewskich”, jak i Barcy). Ale myślę, że się ucieszy, zwłaszcza że kupiłam jeszcze parę innych drobiazgów :-).
Późno nas puścili, więc biegiem do Parque de el Retiro, zanim do reszty się ściemni. Niestety jego największa atrakcja, czyli Pałac Kryształowy, oczywiście był… w remoncie (i nie oświetlony).
Prado też już zamknięte…
To nie nasz hotel niestety.
Głodne byłyśmy tak, że zjadłybyśmy świnię z racicami…
…ale skończyło się na fast-foodzie.
Puerta del Sol.
Symbol miasta – niedźwiedź pod drzewem truskawkowym (nie mającym oczywiście nic wspólnego z truskawkami). Chruścina jagodna (arbutus unedo) należy do rodziny wrzosowatych. Niedźwiedź pojawił się w herbie Madrytu w XIII w., a pomnik na placu – w 1967 r.
Metro.
Można nim dojechać do samego Buenos Aires (ale my wysiadamy w Cuzco).
W Madrycie już wiosna (aczkolwiek zimna i deszczowa niestety).
Na początek – przywitanie z tymi dwoma panami.
Rzut oka na pałac królewski…
…i ogólnie na miasto.
Zaraz zakwitnie.
Dużo tu tego typu budowli.
Gran Via – najbardziej chyba znana i reprezentacyjna ulica Madrytu. Dużo biurowców i drogich sklepów. Czuć atmosferę wielkiego miasta.
Biurowiec „Metropolis” niestety częściowo w remoncie, więc nie oświetlony.
Jak zresztą większość tutejszych atrakcji, ale cóż – sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął.
Może kaczuszkę?
Zimno i pada, więc na rozgrzewkę ciepłe i tłuste churrosy z gorącą czekoladą.
Plaza de Cibeles.
W fontannie Fuente de Cibeles przed budynkiem poczty głównej (między innymi) kibice piłkarscy świętują zwycięstwa swoich drużyn. Następnego dnia były derby Madrytu, ale było zdecydowanie za zimno na tego rodzaju fiestę.