W okolicach Zespołu Przyrodniczo-Krajobrazowego „Dęby Młocińskie” byłam już w lipcu, ale wtedy tylko przeszłam wzdłuż ciemnozielonej, gęstej ściany. Zanurzenie się w głąb zostawiłam na jesień, bo spacery po lesie jesienią są najpiękniejsze. Zwłaszcza po dłuższej spacerowej przerwie. Zwłaszcza po poranku spędzonym na dłubaniu przez okulistę w oku. I zwłaszcza po dwóch tygodniach ostrego zapieprzu w pracy.
Niezrażona tablicami ostrzegającymi, że wchodzę na własną odpowiedzialność, bo wejście do lasu grozi mi spadającymi na głowę konarami i kleszczami, śmiało wstąpiłam na ścieżkę. To było jak zanurzenie się w ocean. Niemal zakręciło mi się w głowie od tego leśnego powietrza, leśnych zapachów i odgłosów. W pełni zrozumiałam dzisiaj znaczenie japońskiego słowa shinrin yoku („kąpiel leśna”), wymyślonego w kraju znanym z życia w permanentnym stresie. W dodatku miałam cały ten las prawie wyłącznie dla siebie, spotkałam tylko dwóch panów z psami na spacerze; jeden, z błękitnookim husky, powiedział mi nawet „dzień dobry”.

Wcześniej, przed I wojną światową, teren należał do carskiego pułkownika, który założył tu park, po którym zachowały się dwie aleje, a jeszcze wcześniej, w XVIII wieku – do Henryka Bruhla, który miał tu bażantarnię i zwierzyniec.

Przy wejściu do lasu znajduje się pomnik poświęcony powstańcom warszawskim, poległym podczas ataku na lotnisko bielańskie.

To tyle historii, mnie interesowały jednak głównie one – drzewa.

Nie ma tu wprawdzie zarejestrowanych pomników przyrody, ale rozmiary niektórych drzew robią wrażenie.


Z oddali dochodzą przytłumione dudnienia i stukot kół pociągów wożących stal.














***
I tylko nie mogę uwolnić się od myśli, że gdzieś tam, w Polsce, ludzie z dziećmi koczują w podobnym lesie na gołej ziemi. Wpłaciłam równowartość jednego pakietu ratunkowego do jednej z fundacji, ale przecież takie rzeczy po prostu nie powinny się w ogóle dziać.