Większość ludzi przeraża widok wielkich fal i sztormów. Wciąż zadają żeglarzom pytania typu: „Bałeś się?”. Prawda jest taka, że z zagrożeniami fizycznymi łatwo sobie poradzić. Gdy warunki się pogarszają, na łodzi jest wiele do zrobienia. Nawet gdy dojdzie do katastrofy, czynności, które należy wtedy wykonać, dają żeglarzom zajęcie. Owszem, można się bać, ale wytężona praca zazwyczaj jest lekarstwem na wszelkie obawy i wątpliwości, a gdy przetrwa się kilka sztormów, rośnie wiara we własne możliwości. Po wyjściu cało z koszmarów przylądka Horn i Oceanu Południowego największe wyzwanie Nigela Tetleya zrodziło się w jego własnej duszy – zbyt blisko, by od niego uciec. Niebezpieczeństwo czaiło się w domu, na lądzie – w towarzystwie przyjaciół i bliskich. To miejsce, którego większość z nas się nie lęka.
Nigel Tetley to jeden z dziewięciu uczestników dziewiczego wyścigu dookoła świata bez zawijania do portu, który odbył się na przełomie lat 1968-69. W czasach przed GPS-em, satelitami i wszechobecnymi logami sponsorów. Tylko jeden (zdiagnozowany przed i po wyścigu przez psychiatrę jako „niepokojąco normalny”) dotarł do celu podróży. Łódź jednego zatonęła niemal tuż przed metą, jeden oszalał, a jeden nie ukończył wyścigu, ale „siedem miesięcy samotności na morzu jednoznacznie przechyliło szalę ku buddyjskiej stronie jego natury” i odnalazł prawdziwe szczęście w życiu. Pozostali musieli z różnych powodów przerwać wyścig.
Przez ostatnie tygodnie siedziałam więc głównie w domu, ale wieczorami podróżowałam dookoła świata, na wzburzonych wodach czterech oceanów szukając schronienia przed rozszalałym żywiołem w pracy. Chociaż to nie one (wody) były w tej książce dla mnie najciekawsze, lecz to, co działo się w głowach uczestników wyścigu.
Moitessier natomiast patrzył na świat tak, jakby był pod wpływem LSD. Krople deszczu na żaglach nazywał „perłami”, a poświata na falach była „kulami ognia” przypominającymi mu, że raz chciał trafić w nie harpunem, bo wydawało mu się, że to oczy gigantycznej kałamarnicy.
W książce opisana jest też niesamowita przygoda, jaka przydarzyła się Francuzowi niedaleko australijskich wybrzeży, kiedy to grupa morświnów uratowała go przed wpłynięciem na niebezpieczną rafę.
Zazwyczaj te „radosne” […] stworzenia płyną blisko łodzi, przepływając pojedynczo lub grupami tuż przed dziobem z jednej burty na drugą. Tego popołudnia dały jednak Moitessierowi pokaz, jakiego nigdy wcześniej nie widział.
Zwarty szyk dwudziestu pięciu morświnów płynął tuż przy prawej burcie, przesuwając się szybko ku dziobowi, a następnie skręcając szybko w prawo. Manewr ten powtarzały kolejno ponad dziesięć razy, podczas gdy reszta gromady zachowywała się – jak określił to Moitessier – w sposób nerwowy: pływały chaotycznie dookoła i uderzały ogonem o taflę wody, tworząc zamęt wokół „Joshui”.
Gdy żeglarz zorientował się, że wiatr się zmienił i łódź prowadzona przez samoster pędzi prosto na rafę, zmienił szybko kurs na wschodni (czyli tam, gdzie skręcały morświny).
Zachowanie ssaków natychmiast się zmieniło. Przestały poruszać się nerwowo i mącić powierzchnię wody. Wszystkie płynęły teraz tak jak zwykle. Gdy Moitessier przyglądał się im z zachwytem, z wody wyskoczył czarno-biały morświn i wykonał przed łodzią dwa salta w powietrzu.
Uporządkujmy: „ssaki” zorientowały się, że łódź płynie na rafę (choć była od niej jeszcze daleko), skojarzyły, że może to być dla niej niebezpieczne, postanowiły to uzmysłowić znajdującemu się na łodzi człowiekowi („w prawo! skręcaj w prawo!”), a gdy osiągnęły swój cel, nagrodziły go „brawami”…

Peter Nichols, „Wyprawa szaleńców”, w przekładzie Ewy i Bartłomieja Kotarskich, Mayfly.
***
Aha, zapomniałam dodać, że pierwszym żeglarzem, który samotnie okrążył kulę ziemską bez zawijania do portów był „niepokojąco normalny” Robin Knox-Johnston :).