Nie wiem, może to z powodu nagłej zmiany pogody, ale jakaś słabowita dzisiaj byłam. Mój rower też nie miał chyba dobrego dnia i na wszelkie sposoby dawał mi do zrozumienia, że wolałby postać sobie pod wiatą zamiast telepać się po leśnych wybojach i kałużach. „Jestem małym, miejskim rowerkiem, a nie jakimś crossowcem…” – zgrzytał, podskakując na gałęziach, a gdy nie reagowałam, perfidnie wjechał mi w kałużę, wykładając się w niej jak długi (na szczęście beze mnie) niczym jakaś, nie przymierzając, świnia w bajorze, i dla wzmocnienia efektu wykręcił sobie kierownicę o 180 stopni. Potem okazało się jeszcze, że odłączył sobie linkę od hamulca. A na koniec zrzucił łańcuch. Do tego rodzinne wycieczki, biegające luzem psy, boląca noga i tnące komary. Przeżyłam jakoś to wszystko (z wydatną pomocą przyjaciela), ale z przejażdżki wróciłam wykończona.
Z podziwiania przyrody zatem niewiele wyszło, choć przypadkowo wjechaliśmy na jakąś ścieżkę edukacyjno-przyrodniczą.


Dwa różne gatunki, zrośnięte u podstaw, rozdzielne w koronach, rzadkie zjawisko… Coś mi to przypomina.




Wróciłam więc tylko z kilkoma zdjęciami, ale za to z pięknym albumem o owadach i pajęczakach i z piosenką, która chodzi za mną cały wieczór.