Tu latem i jesienią czuć ferment. Nie żeby okoliczni mieszkańcy jacyś niespokojni byli, po prostu drzewa owocowe rosną tu na każdym kroku. A jabłek i gruszek nikt nie zbiera. Chociaż nie, w parku widziałam starszą panią, która schylała się po te zdziczałe jabłuszka.



Sady Żoliborskie to też słynna perełka PRL-owskiej architektury mieszkaniowej z lat 60. Mieszkania są tu malutkie, ale gdybym mogła wybierać, gdzie na Żoliborzu chciałabym mieszkać, to chyba wybrałabym te bloczki. Wychowałam się w bloku i czuję się tu bardziej swojsko, niż na Starym Żoliborzu, a jednocześnie jest tu również bardzo ładnie i stylowo. I oczywiście zielono.






Przegadany i krzykliwy. Brakuje jeszcze cekinów.

„Górki włościańskie”. Jak się dogrzebałam w Internecie, jest to również pozostałość jakiegoś carskiego fortu czy umocnień – „dzieło flankujące pośrednie fort Buraków” (cokolwiek to znaczy). Dzisiaj górki okalają po prostu popularny wybieg dla psów.

Takie miejsca to ja lubię. Na Czerniakowie też takie były. Trzeba tylko uważać na pijaczków.

Na Sadach mają też swoją siedzibę Miejskie Zakłady Autobusowe. Jak się ma trochę szczęścia, to można się natknąć na wyjeżdżającego z nich „ogórka”. Ja dzisiaj miałam jedynie pół-szczęście, bo zdążyłam pstryknąć tylko jego zadek. Nauczka na przyszłość, żeby nie chować telefonu do torby nawet wtedy, gdy wydaje się, że niczego, ale to już absolutnie niczego ciekawego nie mogę napotkać.