Zielone Zacisze

Za oknem Ponur. Słupki w raporcie tygodniowym z krokomierza na poziomach ledwo odstających od zera. Jedynie w poniedziałek i wtorek wyskoczyły powyżej 5000. Tylko ten wtorkowy „spacer” wart jest upamiętnienia, choć zdjęć z niego nie posiadam żadnych. Zielone Zacisze…

Na osiedlu Zielone Zacisze na warszawskim Targówku znalazłam się z powodu pewnego papierka. Dość ważnego. Nie żeby sprawa życia i śmierci, ale na tyle ważnego, że musiałam się tam niespodziewanie udać akurat we wtorkowy, deszczowy wieczór. Namiary zapisane miałam na odwrocie paragonu, który akurat miałam pod ręką, gdy zadzwonił telefon. Umówiona na godzinę „między 17-tą a 18-tą” spokojnie zajmowałam się swoimi sprawami, gdy tuż po 16-ej telefon znowu zadzwonił. Mogę już przyjechać. Super. No to jadę. I pojechałam. Paragon został w domu. Miałam w głowie tylko przybliżony adres i mgliste wspomnienie mapki Google, na której go namierzałam. Komórki oczywiście zapomniałam naładować. Gdy wylądowałam na tym Zadup… przepraszam, Zaciszu, było tam, owszem, zacisznie, a nawet wręcz głucho, natomiast czy było zielono nie wiem, bo było ciemno i lał deszcz. W okolicy budowane jest metro, jezdnie i chodniki pozastawiane są płotami. Postanowiłam na wszelki wypadek najpierw zahaczyć o bankomat, i w tym celu, wysiadłszy z autobusu, ruszyłam za miejscowymi, którzy pewnym krokiem ruszyli po prowizorycznie wytyczonych chodnikach i wydeptanych ścieżkach (teraz błotnistych i zalanych wodą) w stronę znajdującego się nieopodal małego centrum handlowego. Idąc tak, skulona, za jakimś tubylcem, w pewnej chwili zorientowałam się, że nie idę już po chodniku ani po ścieżce, ale po trawie, a po twarzy smagają mnie gałęzie. Tubylec rozpłynął się w mroku, a ja wylądowałam w jakichś krzakach. Jakoś się z nich wydostałam, znalazłam bankomat i wróciłam do punktu wyjścia, czyli na przystanek, gotowa rozpocząć poszukiwania wejścia do twierdzy. Osiedle Zielone Zacisze jest bowiem olbrzymim terenem ogrodzonym ze wszech stron płotem, z kilkoma zaledwie wjazdami dla samochodów i kilkunastoma furtkami dla pieszych. Wyciągnęłam jadący na oparach telefon i drżącymi ze zdenerwowania rękoma uruchomiłam mapkę, próbując umiejscowić się w terenie względem szukanego punktu. Uznawszy, że znalazłam najdogodniejszą trasę, ruszyłam wokół osiedla ruchem odwrotnym do wskazówek zegara. Po to tylko, aby po kilkuset metrach przekonać się, że dogodne przejście jest ciemną, wąską, nieoświetloną dróżką nad brzegiem Kanałku Bródnowskiego. Pewnie latem jest tam ładnie, ja jednak nie miałam ochoty ześlizgnąć się do lodowatego kanałku w styczniową noc, zawróciłam więc – ponownie, do punktu wyjścia. Zadzwoniłam, by dopytać o adres i jak do niego dotrzeć. Przypomniano mi więc, że do „mojego” adresu idzie się od ulicy o innej nazwie. Zupełnie z drugiej strony. Tak, teraz przypomniałam sobie dopisek na paragonie… Przemoknięta, spocona, z potem kapiącym z nosa pod przegrzaną maseczką typu KN95 ruszyłam zdobywać twierdzę od innej flanki. Muszę tu dodać, że jestem lekkim krótkowidzem, ale nie noszę okularów, bo w maseczce bardziej mi przeszkadzają, niż pomagają. Aby więc po ciemku i w deszczu, w nieznanym terenie znaleźć właściwą ulicę i numer domu, musiałam do każdego znaku, do każdej tabliczki podchodzić pod sam nos. Po jakichś piętnastu minutach znalazłam bramę do mojego Sezamu, chronioną domofonem i budką z portierem. Ponieważ nie byłam pewna, czy dobrze zapamiętałam trzycyfrowy numer mieszkania, wemknęłam się za jakimś lokatorem. Na olbrzymie patio, otoczone ze wszystkich stron niskimi budynkami. Teraz już było z górki, trzeba było tylko znaleźć właściwą klatkę (było ich kilkanaście, „moja” była jedną z ostatnich), zatelefonować jeszcze raz po numer mieszkania, zadzwonić kolejnym domofonem, znaleźć mieszkanie i odebrać papierek. Wróciłam do domu wykończona, ale w stanie „STABILNYM”. Wszystko razem trwało około półtorej godziny, 6520 kroków. Paragon ze wszystkimi informacjami leżał sobie spokojnie na łóżku, na mój widok przeciągnął się tylko i spytał: „Już wróciłaś?”

Strzeżone Osiedla – przeklinam was. Po ponownym zbadaniu terenu na mapce Google’a stwierdziłam, że gdyby nie płot, dojście do budynku najkrótszą trasą od przystanku zajęłoby mi może pięć minut.

Nie był to koniec moich przygód tego wieczora, dodatkowych atrakcji postanowiła dostarczyć mi choinka. Gdy umordowana wreszcie zasiadłam w moim ulubionym fotelu z gorącą, imbirową herbatką, postanowiła bowiem pochylić się nade mną, biedaczką. W sensie jak najbardziej dosłownym. Czyli z wysokości stolika przechyliła się w moją stronę o jakieś 30 stopni (i powoluteńku, ale złowieszczo, przechylała dalej). Nie szło jej wyprostować. Rada nie rada, zaczęłam ją rozbierać. Choinka nieduża, ale jednak dosyć ciężka, stojak dopiero co napełniony wodą. Rozbierałam więc drzewsko jedną ręką, a trzymałam drugą, żeby nie spadło. Imbirowa herbatka stygła, igły sypały się na wykładzinę, a ja klęłam, na czym świat stoi.

Dzisiaj nie ma po niej śladu, a na stole stoi… ha! druga choinka. Bo miałam drugą, w sypialni. Malutką, przywiezioną z biura, sztuczną, ale też ładną. Lampki z pierwszej powiesiłam na sztalugach. Jeszcze sobie poświętuję.

Opublikowane przez typikalme

Z wykształcenia administratywista i edytor. Z zawodu urzędnik. Z urodzenia (dość już dawnego) warszawianka. Mieszkam (aktualnie) na Żoliborzu. Wychowałam się na Czerniakowie i w Śródmieściu na Ścianie Wschodniej, urodziłam się na Szmulkach, a do liceum chodziłam w Wilanowie. Lubię szwendać się po mieście, pieszo i zbiorkomem. Z aparatem (w telefonie) w pogotowiu. Serce mam po lewej stronie. Namiętnie czytam „Przekrój”. "Typical me" pochodzi z piosenki The Smiths "I Started Something I Couldn't Finish".

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: