Pierwsze w tym roku i mam nadzieję nie ostatnie. Skromne, bo ogródkowe i popołudniowe, czyli po pierwszej – za przeproszeniem – penetracji terenu. Ale coś tam mi się udało uzbierać, choć nie jakieś nadzwyczajne okazy. Okazy zbierał przyjaciel, który penetrował teren przede mną i tylko potem wskazywał: „o, tu, pod tą sosenką zawsze jest dużo”. Ale dla mnie już niewiele zostało… : ). Przerzuciłam się więc z prawdziwków na maślaki, przedtem jeszcze wykonując telefon do mamy, mniej więcej tej treści: „hej mamo, dzwonię z lasu, lubisz maślaki?” Mama, jak się okazało, uwielbia siorbać maślaki. Zapomniałam o łydce, o kolanie, biodrze i całej reszcie, nawet o pracy zapomniałam, i jakąś godzinę spędziłam przedzierając się przez kłujące gałęzie i czołgając po leśnej ściółce. Jest coś pierwotnego w tym grzebaniu się w igliwiu, szyszkach, zbutwiałych liściach i grzybni. Jakiś prehistoryczny imperatyw – zbieraj!



Ale jeszcze zapoluję na te jedne z najdziwniejszych form życia – ni to rośliny, ni to zwierzęta, ni to grzyby… Niektóre są całkiem bystre.





Ostatecznie nie dowiozłam ich do domu, nie miałabym już dzisiaj siły, by je oczyścić. Zawiozłam je do mamy, a tam wymieniłam na gruszki i mus (tegoroczny tym razem), bo akurat przyjechał brat z darami z sadu. Wziął prawdziwki, mama wzięła maślaki, ja wzięłam gruszki i wszyscy byli zadowoleni. Ech, lubię te jesienne bartery.