Drugi dzień w Zielonej Górze był bardziej… zielony. Ponieważ poprzedniego dnia naszej wizycie w Palmiarni przeszkodził Pan Prezydent, który urzędował tam z Bachusem, wróciliśmy tam w środę – palmiarni to ja nie odpuszczę.

W Palmiarni urządzono niestety restaurację, co nie bardzo mi się podoba, zamówiliśmy zatem najpierw kawę, a potem udaliśmy się na obchód.
Historia Palmiarni nie jest długa, powstała w latach 60. XX w. i od tamtego czasu kilkakrotnie trzeba ją było rozbudowywać – m.in. z powodu rosnącego tu daktylowca kanaryjskiego, podobno najwyższego w Europie rosnącego pod dachem.



Egzotyczne rośliny można obejrzeć i z dołu, i z góry – rośnie tu ok. 150 gatunków.





Po zwiedzeniu Palmiarni poszliśmy z powrotem na miasto.






Ogrodzik nieduży i o tej porze roku raczej mało spektakularny, ale mocno zadrzewiony i po deszczu jest w nim cudowne powietrze.


Wracamy do centrum, bo zgłodnieliśmy.


Przy piwie (właściwie dwóch) i knedliczkach w knajpie „U Szwejka” przesiedzieliśmy i przegadaliśmy z kuzynem chyba ponad godzinę, tak od serca. Znamy się od lat, ale po raz pierwszy mieliśmy taką okazję i bardzo się do siebie zbliżyliśmy.
A jak piwa (właściwie dwa), to i…



To tutaj na kiermaszu starych książek znalazłam mój skarb:

Ktoś wystawił na sprzedaż to cudo za 7 zł! Przepiękne ilustracje (z rozkładówkami), fantastyczne zdjęcia. Po niemiecku wprawdzie nie poradzę, chociaż uczyłam się 4 lata, ale… jak się zawezmę…