Relacja nieco opóźniona, ale dzieje się tyle, że nie bardzo było kiedy. Usiadłam do wpisu, bo za kolejny tydzień wszystko zapomnę, a wyjazd był fajny. Zapraszane byłyśmy od lat, ale dopiero w tym roku udało się wziąć urlop i przyjechać na samo Winobranie. Martwiłyśmy się tylko, że ma trochę padać…
Zielona Góra winem stoi, więc na każdym kroku napotyka się winne artefakty.


Winnica pokazowa, wina się z niej nie produkuje, ale można obejrzeć różne uprawiane w tej okolicy gatunki (ok. 12-tu), uprawiane tradycyjnym sposobem „palikowym”.

Zielona Góra to także Bachusiki i Bachantki – spotkać je można na każdym kroku – tutaj para pod historyczną winiarnią i palmiarnią na Winnym Wzgórzu, przy kaskadzie wodnej.

Chwilę później, za sprawą mojego kuzyna, miałam już osobiste zdjęcie z tymczasowym, brodatym Włodarzem Miasta.








Zdjęciami Bachusików mogłabym zapełnić cały wpis, ale kończę (na razie…), bo jest jeszcze tyle innych ciekawych rzeczy…


Ale nic dziwnego, bo żużel tutaj to niemal religia. Na mecz się nie załapałam, bo Falubaz „odpadł”.
Zielona Góra to także piękne secesyjne kamienice…


…i zaułki:



…a także Jarmark Winobraniowy:

Wracałyśmy do domu cięższe o trzy butelki – jedno wino białe i dwa czerwone. Nie jestem znawcą, ale naprawdę smakowały mi. O winach jeszcze napiszę, bo odwiedziłam też winnicę.
Na Jarmarku było też to, co Typikal lubi najbardziej:


Fotela nie kupiłam, ale na kiermaszu książek w zielonogórskiej bibliotece nabyłam fantastyczny stary niemiecki album przyrodniczy z pięknymi ilustracjami i fotografiami – idzie pocztą, bo nie dałam rady zabrać do walizki jeszcze jego.

Przed deszczem uciekliśmy z kuzynem do gruzińskiej restauracji i całkiem przypadkiem nauczyliśmy się jeść chinkali. I wtorek zleciał.