Służbówki

Wszystkie te eleganckie kamienice, które fotografuję, miały swoją mroczną tajemnicę – kuchenne schody i służbówki. W ogromnych, wielopokojowych mieszkaniach służące „do wszystkiego” mieszkały w kilkumetrowych klitkach, często bez okna. Ale to i tak tylko te, które miały szczęście – wiele spało w kuchniach, czasem na antresolach, w ciemnych komórkach na klatkach schodowych, poddaszach albo w kątach łazienki.

Ich praca zaczynała się o świcie, a kończyła późnym wieczorem – każdą godzinę dnia miały wypełnioną najróżniejszymi obowiązkami. Wychodne – raz w tygodniu lub raz na dwa tygodnie, na kilka godzin. Dłuższe wolne – latem, gdy państwo wyjeżdżało na letnisko. Tyle tylko, że to „wolne” oznaczało bezdomność i bezrobocie. Żadnego urlopu, zabezpieczenia socjalnego, żadnej emerytury, żadnego wsparcia w razie choroby czy na starość. Pozostawały przytułki. Przez całe życie samotność i prawie żadnego życia prywatnego – chyba, że udało im się wyjść za mąż. Niechciana ciąża (często sprawka pana lub panicza) była osobistą tragedią. Dzieci oddawane na wychowanie krewnym lub zupełnie obcym ludziom. Służąca często nawet nie miała własnego imienia – to nadane na chrzcie państwo zamieniali na inne, najczęściej „Marysię” (chyba że to imię nosiła któraś kobieta z „państwa”).

Bywało, że w światlejszych, inteligenckich domach służąca była traktowana po ludzku, stawała się nieraz niemal członkiem rodziny, ale były to raczej wyjątki potwierdzające regułę. Los służących w przedwojennej Polsce był nie do pozazdroszczenia i były one grupą zawodową, która była chyba najbardziej pokrzywdzona i uprzedmiotowiona. Robotnicy mogli się chociaż zorganizować i zastrajkować w obronie swoich praw. One nie mogły nic. Nawet wyjść z domu bez pozwolenia pani.

A miały przecież swoje zasługi – nie tylko niańczyły dzieci, gotowały, sprzątały i prały koszule sławnych ludzi. Maria Luty, służąca Sienkiewicza, ratuje jego dobytek z Oblęgorka w czasie I wojny światowej, Aniela Brzozowska kończy gombrowiczowskie „Ferdydurke”, wiele ratuje przed zagładą polskich Żydów, swoich przedwojennych pracodawców lub ich dzieci. W piwnicy kamienicy w Al. Róż, którą sfotografowałam niedawno (wpis „Dolina Szwajcarska”), służąca Aniela Nowak przez kilka tygodni ukrywała rodzinę Glassów. A jeszcze inna, Anna Kaźmierczak, wydaje na świat dziadka kanclerz Angeli Merkel.

Losy polskich służących „do wszystkiego” opisała Joanna Kuciel-Frydryszak w znakomitej książce „Służące do wszystkiego” wydawnictwa Marginesy. Kupiłam ją mamie na gwiazdkę, po jej przeczytaniu była zachwycona. Nie przypadkiem – jej mama, a moja babcia, była taką służącą. Pochodziła z podpoznańskiej wsi, z wielodzietnej rodziny, skończyła cztery klasy szkoły powszechnej i jak wiele dziewcząt w jej położeniu poszła na służbę do pałacu, do rodziny Żółtowskich. Potem została „dana za kucharkę” ich córce, i tak trafiła do Warszawy. Tu wyszła za mąż, za chłopaka ze swojej wsi, który zakochany przyjechał za nią, urodziła troje dzieci. Dwoje z nich ukończyło zawodówki, ale „artystyczne” (szkołę rzemiosł artystycznych i kinooperatorów), a najstarsza, moja mama, zdała maturę i pracowała jako urzędniczka w placówce dyplomatycznej. Prawie wszystkie wnuki pokończyły studia. Są inżynierami elektronikami, informatykami, jeden jest niedoszłym archeologiem, a jedna wnuczka administratywistką :). Prawnuk skończył łódzką filmówkę. Można dużo złego powiedzieć o PRL-u, ale nie można zaprzeczyć, że zapewnił on awans społeczny wielu rodzinom. (Choć duża też zasługa Janowej Żółtowskiej, która wysłała babcię do Warszawy, gdzie jego możliwości były znacznie większe niż na wsi).

Z dokumentu wydanego przez córkę pani Janowej, Różę Czetwertyńską, można z kolei dowiedzieć się, że babcia „zna pranie, prasowanie, umie podawać do stołu, utrzymuje czysto mieszkanie, umie czyścić srebro i utrzymywać ubrania męskie i suknie w porządku”. Oraz że „jest miłego i wesołego usposobienia, jest pracowita, czysta i chętna do pracy, może dostatecznie zastąpić kucharkę”. Wszystko prawda, babcia świetnie gotowała i mimo ciężkich doświadczeń życiowych (wojna, strata męża) była bardzo wesoła. Swoich „państwa” wspominała dobrze.

Oba dokumenty dostałam od mamy do zeskanowania, na drugim z nich jest adres Czetwertyńskich na Koszykowej 6. Kamienica istnieje, byłam tam niedawno, ale nie zwróciłam na nią uwagi – muszę to nadrobić, koniecznie.

Opublikowane przez typikalme

Z wykształcenia administratywista i edytor. Z zawodu urzędnik. Z urodzenia (dość już dawnego) warszawianka. Mieszkam (aktualnie) na Żoliborzu. Wychowałam się na Czerniakowie i w Śródmieściu na Ścianie Wschodniej, urodziłam się na Szmulkach, a do liceum chodziłam w Wilanowie. Lubię szwendać się po mieście, pieszo i zbiorkomem. Z aparatem (w telefonie) w pogotowiu. Serce mam po lewej stronie. Namiętnie czytam „Przekrój”. "Typical me" pochodzi z piosenki The Smiths "I Started Something I Couldn't Finish".

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: